[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Zbudziłeś się? - zapytał.
- Nie!
- Najwyższy czas!
- Nie zdążyłem jeszcze zasnąć - odrzekłem.
Zakaszlał, splunął, przeciągnął się. Pogrzebał w żarze krótkim patykiem, odchylił się w tył, by
uniknąć dymu.
Ranek dopiero się zaczynał. Było jeszcze tak samo ciemno, jak jasno.
Napiliśmy się kawy, ale nic nie jedliśmy. Kto zmęczony, często także nie jest głodny.
8
Karl Olofsson nalał mi kawy do kubka. Była gorąca. Siedzieliśmy w szałasie blisko ognia. Ro-
biło się coraz jaśniej. Chmury leżały nisko, poruszały się wolno: krótkotrwałe śnieżne zadymki się-
gały do naszego obozowiska, prześlizgiwały się nad nami i znikały, a po nich przychodziły nowe,
równie gęste zadymki śnieżne.
Znajdowaliśmy się rzeczywiście daleko od osiedli, w bezludnej dolinie.
- Mogę cię o coś zapytać? - odezwałem się.
- Tak - odparł, prawdopodobnie nie słuchając, co mówię.
Zapytałem:
- Dlaczego chciałeś, żebym to akurat ja poszedł z tobą?
Mruknął coś pod nosem.
Było to dla niego kłopotliwe pytanie. Zawsze trudno mu było znalezć odpowiednie słowa.
- Dlaczego akurat ja? - nie dawałem za wygraną.
- Pamiętasz, kiedy ty i ja - odpowiedział - ty i ja, złowiliśmy tamtego& Jak cm się nazywał, u li-
cha? Pamiętasz, prawda?
- Oczywiście, że pamiętam.
- A ta, co zbierała moroszki. Tylko ja wiedziałem, gdzie ona może być.
- Tak?
- Tylko ty mi wtedy towarzyszyłeś.
- Jasne, że pamiętam - odparłem. - Ale dlaczego tyle o tym gadasz?
- Znalezliśmy ją.
- Znalezliśmy.
- Ty i ja.
Nie patrzył na mnie, mówił wolno, zacinając się. Nagle upuścił kubek i zrobiło mi się go żal.
Rzuciłem mu woreczek z kawą.
- Niedużo już zostało - bąknąłem, żeby zmienić temat. - Musimy oszczędzać.
Podszedł do ogniska i nalał sobie wody z imbryka. Dłonie mu drżały i pił siorbiąc, dmuchając.
Robiło się coraz jaśniej, bardziej porannie, zaczynał się dzień.
Następnie zdjął z ognia kociołek, w którym topiliśmy śnieg, i podsunął mi go.
- Można służyć odrobiną wody do golenia? - rzekł. - Jak zwykle.
Pamiętam, że mnie zirytowało to pytanie. Było zupełnie niepotrzebne.
- Nie zamierzam się golić - burknąłem.
Wyjąłem neseser, otworzyłem go; trzymałem w ręku szczoteczkę do zębów.
- Nie zamierzam myć zębów - rzekłem.
- Nie?
- Nie zamierzam też obcinać paznokci - dodałem.
Roześmiał się, a potem wylał wodę z imbryka i kociołka na żar ogniska.
Spakowaliśmy plecaki. Me mogłem się opędzić rosnącej irytacji.
- Dałbym głowę, że siedzieliśmy tu niepotrzebnie na czatach przez całą noc - stwierdziłem.
- To się zobaczy - odparł.
Jego odpowiedz przyszła niespodziewanie, jakby ją wypluł z siebie.
Drugi dzień
1
Zgarnął gałęzie, którymi wymoszczony był szałas na biwaku, i zaniósł naręcze o pięćdziesiąt
kroków dalej na nasze stanowisko, gdzie znowu rozłożył je na ziemi.
Nasze ognisko nie tylko stopiło śnieg, ale także wgryzło się głęboko w torf.
Nogą narzuciłem śnieg na żar i udeptywałem go, dopóki nie znikły wszelkie ślady dymu i pary
wodnej.
Włożyłem swoje rzeczy do plecaka, wziąłem karabin i podszedłem do Karla Olofssona. Obser-
wował bagnisko przez lornetkę. Padał lekki śnieg.
- Widzisz coś? - zapytałem.
- Cholerne mnóstwo śniegu - odparł. - Zupełnie jak na świątecznej widokówce.
Podał mi lornetkę i bez słowa poszedł na taki sam obchód jak poprzedniego wieczora najpierw
podejście w stronę górskiego zbocza a potem skrajem bagna w dół do jeziora. - %7ładnych śladów? -
zapytałem.
Potrząsnął głową.
Położył się na brzuchu na rozesłanych gałęziach, opierając brodę na rękach. Płatki śniegu spa-
dając na jego wiatrówkę w miejscu, gdzie opinała się na łopatkach, tajały: rozgrzał się szybką prze-
chadzką. Leżał z gołą głową.
Siedziałem tuż za mim na zwalonym pniu brzozy. Zrobił się pełny dzień.
Marzłem, ale nie miałem ochoty się ruszyć.
- To nie ma sensu - orzekłem, choć wiedziałem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nie
było to tak całkiem bez sensu.
Nic nie odpowiedział.
- Gdzie stoi ta chata, coś tyle o niej gadał? - zapytałem.
Zapalił fajkę.
- Jak to daleko? - dopytywałem.
Karl Olofsson był nie tylko małomówny. Potrafił też zaciąć się w upartym milczeniu, nigdy po-
przednio nie zauważyłem u niego tej cechy, ale Marie, jego żona, wspominała o tym kiedyś.
- Jak to daleko? Kilometr? Dwa?
Zdawało się, że nie słucha. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natalcia94.xlx.pl