[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tania, a może osobliwego uśmiechu przemknął po twarzy eseisty i powoli,
bez słowa, zamknął on drzwi. Akiko stała bezradnie na środku korytarza, ja
zaś, dając się nieść niesłychanemu biegowi wypadków, uczyniłem rzecz,
której w normalnych okolicznościach ani wtedy, ani wcześniej, ani pózniej
nigdy bym nie uczynił zaproponowałem jej, mianowicie, aby weszła do
mojego pokoju, napiła się czegoś i ochłonęła. I ona bez cienia namysłu
przyjęła moje zaproszenie.
Kohoutku, nastały najpiękniejsze godziny mojego życia. Już po kwa-
dransie byliśmy parą starych, od lat znających się przyjaciół. Po godzinie
planowaliśmy wspólne życie. Akiko zdjęła sandały, na podwiniętych no-
gach siedziała w fotelu, piła whisky i jak szalona śmiała się z każdego mo-
jego słowa. Potem uczyła mnie japońskiego. Na kartce papieru pisała czy
może raczej rysowała japoński tajemny alfabet, tłumaczyła na angielski,
uczyła japońskiej wymowy. Boże, jak ja gorliwie, z jakim zapałem powta-
rzałem każdy z tych osobliwych dzwięków, tak gorliwie, że do dziś pamię-
tam je wszystkie. Mieliśmy przecież nazajutrz jechać na hingaszi Wschód,
71
nasz uczi dom miał stać nad kała rzeką, w cieniu jama góry, nocami,
nad dachem naszego uczi miał zawsze świecić oki księżyc, jej kokoro
serce należało do mnie, łączyła nas aj miłość i naszą aj miał błogosławić
sam kamisama Bóg. Potem ja próbowałem pisać, czy też rysować; gdy się
myliłem, brała mnie delikatnie za rękę i prowadziła jak dziecko ciemnymi
szlakami hieroglifów.
Powiedziała, że jest głodna. Zrobiłem jej jajecznicę. Okazuje się, że w
czasie smażenia jajecznicy można przeżyć najwyższe duchowe uniesienia.
Wyobraz sobie tę scenę, Kohoutku: na maszynce spirytusowej smażę ja-
jecznicę, obok mnie stoi piękna Akiko i cały czas opiera swą dłoń na mym
ramieniu, jak gdyby bała się, że umknę czy zniknę, ja cały czas zerkam na
nią, wciąż się upewniam, czy aby ona naprawdę jest i istnieje. A ona jest i
istnieje, ponieważ łakomie je jajecznicę. Potem, dziwnie nieporadnie, nie
wyjmując łyżeczki z filiżanki pije herbatę. Ayżeczka wpijająca się w jej po-
liczek, okruszyna chleba w kąciku ust są to niezbite, konieczne i wystar-
czające dowody jej istnienia. Robi się senna. Idzie do łazienki, ja szykuję
dla niej posłanie. Wraca. Wiesza swoją cienką sukienkę w szafie, obejmuje
mnie za szyję z całych sił. Dotykam jej i nagle czuję niczym podmuch lo-
dowatego powietrza promieniującą z niej czarną rozpacz. Każde jej ścię-
gno, każdy mięsień, jej krew, jej kości, jej serce, wszystko przeniknięte jest
czarnym szronem rozpaczy. Wszystko, co ta kobieta czyni, czyni z rozpa-
czy. Każdy jej nieobliczalny krok powodowany jest dogłębną rozpaczą. Z
rozpaczy szturmuje drzwi obmierzłego brytyjskiego eseisty (nie rozmawia-
my o nim w ogóle, nie pada ani jedno słowo na ten temat, on po prostu, za-
mknąwszy się w swoim pokoju, przestał istnieć), z rozpaczy kogoś porzu-
ciła (męża? narzeczonego? domyślam się z jej niejasnych aluzji), z rozpa-
czy znalazła się w moich ramionach.
Kładzie się do łóżka i natychmiast zasypia raptownym snem dziecka.
Siedzę nieruchomo w fotelu i wypełniają mnie pełne szlachetności wizje i
nacechowane uniesieniem sceny, w których koję jej rozpacz. Gapię się na
jej kruche, nagie ramiona i czuję, że zaczynam głupieć, głupieć ze szczęścia.
Robi się coraz widniej, a mnie się wydaje, że to złocista poświata jej skóry
wypełnia pokój. Akiko budzi się, uśmiecha, ubiera w niezwykłym pośpie-
chu. Ustaliliśmy, że jak najrychlej wyniesiemy się z tego pensjonatu, więc
ona teraz ubierze się i pójdzie po swoje rzeczy (gdzie? jakie rzeczy? nie
mam pojęcia!), ja tymczasem się spakuję i będę czekał na nią na dole w
holu. Jest już ubrana i zupełnie mnie nie dziwi, że wychodzi prawie bez po-
żegnania, zaraz przecież wróci. Dziwi mnie natomiast, i to bardzo, dobrze
znajome kołatanie, które zaczyna się natychmiast rozlegać na korytarzu.
Tym razem nie kołacze długo, szczęk zamka, drzwi się otwierają, drzwi się
zamykają, Akiko znika na zawsze. Akiko przestaje istnieć.
Oyermah zamilknął na chwilę. Aktualna kobieta Kohoutka wróciła z ła-
zienki, stanęła przy piecu, czesała się i suszyła włosy.
Tak. Przestała istnieć powtórzył Oyermah od tego czasu ta japońska
latawica przychodzi do mnie tylko we śnie i ilekroć ją widzę, tylekroć tru-
chleję, bo zawsze jest posłanniczką złych wieści. Jestem pewien, że nie żyje
i to od bardzo dawna. Ona już wtedy była ledwo żywa z rozpaczy. Jeśli nie-
bawem nie popełniła samobójstwa, to zwyczajnie sczezła z udręki. Nie mo-
gę o niej zapomnieć i nie potrafię jej wybaczyć. O, okrutna Akiko wes-
72
tchnął. Obiecywałaś, że spędzisz ze mną całe życie, a chciałaś jedynie po-
czekać do rana, gdy uchylą się przed tobą niedostępne podwoje. Choć kto
wie, czasami myślę, że może ona wtedy, planując ze mną wspólne życie w
naszym wspólnym uczi, wierzyła w to święcie?
Rzecz jasna, tego samego dnia opuściłem hotel, następnego dnia Londyn,
w ciągu tygodnia wróciłem do Polski. Oprócz złowróżbnych snów z Akiko
przywiozłem ze sobą osobliwą manię, by wszystkim tutejszym zwierzętom
nadawać anglosaskie imiona. W sam raz zdążyłem na wybuch drugiej woj-
ny światowej. Można w zasadzie powiedzieć, że wszystko skończyło się
wielkim uarau śmiechem.
73
Epilog
Kohoutek wyjeżdża. Na jak długo? Kto wie? Kohoutkowi wydaje się, że
wyjeżdża na zawsze. Jak zwykle: serdecznie wierzy we własne złudzenia.
Pakuje się, chyłkiem przemyka przez ogród, który był kiedyś dziedzińcem
wielkiej rzezni i boczną drogą wzdłuż rzeki idzie na dworzec. Gdyby ktoś
pisał o mnie książkę myśli Kohoutek mógłby zacząć tak: Gdy w roku
pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek ujrzał siedzącą za stołem
w jadalni swą aktualną kobietę, pomyślał, że umrze. W każdym razie my-
śli Kohoutek nie przeżyłbym tego, może bym nie umarł, ale też bym nie
przeżył. Akurat na Kohoutka spływa nagła furia akurat bym umarł, ma-
luczko a kolejny raz sam sobie uwierzę. Nie umarłbym sfajdałbym się ze
strachu. Gdy w roku pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek uj-
rzał siedzącą za stołem w jadalni swą aktualną kobietę, sfajdał się ze stra-
chu. Tak brzmi znacznie lepiej, pełniej i wiarygodniej. Chyba nawet jej, ko-
neserce fraz literackich, spodobałoby się takie zdanie. Swoją drogą co lep-
sze: sfajdać się czy umrzeć? Lepiej umrzeć, bo kto umrze, ten już się nie
sfajda, a kto się sfajda, ten i tak umrze. Najlepiej zaś uczynić to, co ja czy-
nię: uciec, zanim człowiek się sfajda i zanim umrze.
Uciec, zanim ona usiądzie za stołem w jadalni. Uciec, zanim zacznie
rozmawiać z moją żoną, dzieckiem, matką. Uciec, zanim się wprowadzi do
pokoju opuszczonego nagle przez panią Wandzię i matkę pani Wandzi. I to
jak nagle! Z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Z niejasnych, niewyja-
śnionych i niezrozumiałych powodów.
Kohoutkowi żal pani Wandzi, w końcu należała do wielkiego zespołu in-
strumentalistek ludzkości. Wieczny grymas bólu czy niesmaku nigdy nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]