[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ruchliwy przystanek autobusowy. Pospieszny A, 117 na Saską Kępę, 125 i 144 na Stare Miasto. Wnet całe
bractwo rozpierzchło się do najrozmaitszych autobusów .Tymczasem mój przewodnik z małą czeka na
autobus 130, który idzie do Dworca Głównego! Przeto mam do wyboru - albo wsiąść, złapać pociąg i uciec z
Warszawy, albo też pomaszerować samotnie przez miasto. Uciec? Była to ostatnia szansa wywikłania się z
całej kabały! Ale jakże sprawić taki zawód mojemu Dostojnemu Rozmócy? Więc ruszyłem przed siebie!
Na zieleńcach - tam, gdzie ongiś mieściły się byle jakie stragany i usypisko śmieci, Boże, jak dawno znałem tę
dzielnicę! - na zasypanych śniegiem zieleńcach wystawiono - widać w pośpiechu i w ostatniej chwili -
rzucające się w oczy kolorowe plansze: JEDZ OWOCE I JARZYNY, TO S TWOJE WITAMINY!... Tak ważne
ostrzeżenie otrzymuję z taką opieszałością! Reklama ma nie budzić paniki. Nie zorientowany przechodzień
odczytywał ją zwyczajnie, ale wtajemniczony? Wtajemniczony rozumiał, że... RESZTA TO TRUCIZNA!
Bagatela, przekonać żonę, żeby zmieniła kuchnię na jarską; z godziny na godzinę zmienić smak i gusta.
Jarzyny i owoce. Strach.
Willowa. Zbliżam się już do Teatru Ludowego, gdy na rogu widzę patrol! Trzech żołnierzy z pistoletami
maszynowymi przy boku! Moje przeświadczenie, że trasa do Rakowieckiej jest nie zagrożona, okazuje się
płonne. Coś się odmieniło. Dalsza droga była zamknięta.
Przystanąłem zbity z tropu, zastanawiając się, co czynić - kątem oka widzę trzy hełmy z białym napisem
WSW i trzy surowe oblicza z paskami pod brodą. Bezradny i zagubiony, porzucony bez dyrektyw w środku
miasta, wystawiony na hazard i skazany na własny głupi rozsądek. Jakże trzezwą trzeba mieć głowę!...
Albowiem ujrzałem raptem po drugiej stronie, na wysokości Narbutta moich niezawodnych! Robotników
drogowych w pomarańczowych kubrakach. Serce podskoczyło radośnie, oto znów wybawiają mnie z opresji!
Pospieszyłem ku nim - rozstawieni po dwóch, po trzech wzdłuż jezdni, kuli kilofami i łomem stary,
zjeżdżony asfalt w kierunku od Narbutta do Madalińskiego. Wskazują mi zatem drogę powrotną! Dlaczego?
Czyżby coś się szykowało w głębi Puławskiej i na placu Unii, skoro odradzają mi przejście tamtędy!
Zagadnąć ich, spytać? Złamać zasadę konspiracji, która polega na tym, że dla oczu świata nie mamy ze sobą
nic wspólnego?
Sam muszę wybrnąć. Na upartego można pójść do Rakowieckiej, gwiżdżąc na wszystko! Brawura czy
bufonada? Godna watażki, a nie zdyscyplinowanego, roztropnego i odpowiedzialnego obywatela - inaczej
nie powiarzono by mu takiej misji. Trzeba się poddać pomarańczowym kubrakom, które nakazują powrót -
dokąd? Przecież to jasne - do rogu Madalińskiego. Tam jest punkt newralgiczny.
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 46 z 142
Widać zbyt długo się wahałem i towarzysze postanowili przyjść mi z pomocą. Wyszła spośró nich krępa
robotnica w chusteczce na czole, a gdy ruszyłem za nią, jęła mnie prowadzić żwawym krokiem do celu.
Minęliśmy perfumerię "Pollena", sklep rybny, wędliniarnię, zegarmistrza, fotografa, dywany, pieczywo i
nabiał, dwie kwiaciarki sprzedające na mrozie gozdziki. Róg Madalińskiego. Robotnica podeszłą do kiosku z
gazetami i kupiwszy paczkę klubowych daje mi znak biało-czerwonym opakowaniem, naszymi barwami
narodowymi! W lot zrozumiałem: kiosk jest nasz, w nim mam zacięgnąć języka, co mi dalej czynić wypada.
Znakomicie, kioskarka mnie zna, miło dowiedzieć się, że jest naszą sojuszniczką. Mój Boże, iluż ludzi zostało
wprzęgniętych w tę akcję!
Na mój widok wierna kioskarka wyłożyła na ladę świeży numer "Współczesności", czasopisma, którego już
nie ma, a z którym byłem zaprzyjazniony. Ach, to w taki sposób otrzymam dalsze dyrektywy! Zapłaciłem
bez słowa, odszedłem na bok pod ścianę sklepu Wedla. Już na pierwszej stronie wymowny wołał tytuł:
ROZUMIE ZWIAT, KIEROWA SOB! W porządku - mam być zdany na samego siebie, na własny
rozsądek, roztropność i własne rozumienie świata. Gorączkowo zacząłem przeglądać dalsze kolumny
szukając następnych wskazówek. I oto jest: DZIAAA SPOKOJNIE - WIDZIE OSTRO! Toż to dyrektywa jak
dla wytrawnego działacza politycznego, co mi wielce pochlebiło. Wbiłem ją sobie w pamięć. Dotarłem do
przedostatniej strony i oddech mi w piersi uwiązł, ciemno przed oczami! Było tam wydrukowane grubą
czcionką: PRZYGODA ZE ZMIERCI... Tak, teraz wszystko jasne! Audziłem się, wmawiałem sobie, że tak nie
jest, lecz oto czarno na białym, proszę - moja misja to igranie ze śmiercią! "Idz ty dzisiaj przez miasto..." Dla
jakichś celów, o których przecież się dowiem, muszę podjąć to ryzyko i miejmy nadzieję - ryzyko opłacalne.
Wszak mój Dostojny Rozmówca nie wysłałby mnie na pohybel! Ano, przekonam się prędzej czy pózniej. Oto
ściskam w ręce pachnący farbą numer specjalny i podziwiam logikę organizacji, cudowną logikę wydarzeń,
w których - czułem to - brało udział całe Miasto!
I mógłbym zachwycać się tym znacznie dłużej, gdyby nie fakt, że nie uśmiechała mi się wcale PRZYGODA
ZE ZMIERCI, przeciwnie: napędziła mi strachu. Do domu wciąż niedaleko, zaszyję się w rodzinnych
pieleszach, zadzwonię do Radia, że jestem... no, właśnie, chory nie jestem, więc cóż im powiem?... zmęczony
po podróży?, całą noc nie spałem, przyjdę jutro. Dlaczego Helena ma owdowieć, a Jo stracić ojca? A jeśli nic
[ Pobierz całość w formacie PDF ]