[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Cegła gotycka, tak zwana palcówka, ręcznie wygładzana - zawyrokowałem. - Korytarz o
dobre kilkaset lat wcześniejszy niż nasz.
- To nic nie znaczy, panie Pawle - w ciemności mogłem się tylko domyślać jego uśmiechu. -
Rosjanie mogli do wznoszenia podziemi użyć cegły rozbiórkowej.
- Nie sądzę. Cegła pochodząca z odzysku zawsze będzie słabsza niż świeżo wypalona. Poza
tym nigdzie w fortach takiej nie zastosowali.
Jedna ściana tunelu zawaliła się, ale pod sklepieniem koło zawału można się było przecisnąć.
Korytarz zakręcił, ale na południe.
- Potrzebuję na północ - powiedziałem w ciemność.
- Bierzemy to, co dają - Jacka nie opuszczał dobry humor.
Ruszyłem dalej. Loch gwałtownie zakręcił na zachód. Stał się niższy, a na jego dnie pojawiała
się woda. Błoto kląskało pod nogami. Gdzieniegdzie ciemne zacieki na ścianach podejrzanie
cuchnęły. Nieoczekiwanie tunel ponownie zakręcił i dłuższą chwilę wiódł wzdłuż muru
wzniesionego z iście cyklopich głazów. Przymknąłem oczy i spróbowałem z pamięci odtworzyć
moją marszrutę.
- Musimy być gdzieś koło katedry Zwiętego Jana - powiedziałem. - Cóż to może być za
korytarz?
- Tajna droga ewakuacyjna na wypadek antykościelnych ekscesów zaborcy - zasugerował mój
przyjaciel.
- Niemożliwe. Jest starszy.
Nieoczekiwanie dalszą drogę zagrodził mi mur. Wyjąłem zza paska łom i zacząłem podważać
cegły.
- Ciekawe, co znajdę po drugiej stronie - zastanawiałem się.
- Może znowu się wpakuję. W kryptach pod katedrą leży wielu zasłużonych warszawiaków.
Złapie mnie kościelny i zostanę oskarżony o profanację...
- Tyle razy nas łapano, może los się odmieni - zasugerował.
Cegły ustępowały jedna po drugiej. Wilgoć dawno skruszyła zaprawę. Wreszcie mogłem
poświecić do środka. W pierwszej chwili sądziłem, że śnię. Pomieszczenie wypełniały na wpół
zmumifikowane ciała. Leżały w dwu stosach, sięgających aż po sufit. Pomiędzy nimi zostawiono
przejście. Jak zaczarowany wyłamałem jeszcze kilka cegieł i wszedłem do krypty. Wejście od
drugiej strony zamurowano w szalonym pośpiechu, na ziemi leżała jeszcze kielnia i stał cebrzyk -
drewniane wiaderko z resztkami zaprawy. Szedłem wzdłuż stosów ciał i patrzyłem w coraz
większym zdumieniu. Zmarli zostali pogrzebani w codziennym odzieniu. Na nogach mieli
skórzane buty, niekiedy zabezpieczone patynkami - rodzajem drewnianych ochraniaczy.
- O rany - mruknął Jacek. - Jak w tanim amerykańskim horrorze. Z jakiego to okresu
pochówki?
W świetle latarki coś błysnęło mi pod nogami. Pęknięta sakiewka ujawniała swoją zawartość.
Podniosłem z ziemi garść poczerniałych srebrnych monet. Ozdobione portretami królów trojaki i
szóstaki. Kilka ortów... Oglądałem je. Te z portretem Stefana Batorego były już dość wytarte.
Wiadomo, srebro to miękki metal. Te ozdobione wizerunkiem Zygmunta III Wazy lśniły jak
wczoraj wybite. Jednak szczegóły rysunku trochę się już zacierały. Najwyrazniejszy, prawie
nieuszkodzony, nosił datę: "1624".
- Coś mi to mówi - mruknąłem. - Skąd ja znam tę datę? Wsypałem monety na miejsce i z
szacunkiem odłożyłem na bok.
Przyjdzie czas, zabezpieczą je archeolodzy.
- Coś mi tu nie gra - powiedział Jacek. - Dlaczego tu nie ma trumien?
- Może pochowano ich w całunach - zasugerowałem. - A one rozsypały się w proch.
- Ubrania się zachowały - zaprotestował.
- Całuny mogły być ze znacznie gorszych gatunkowo materiałów, ale masz rację. Całkiem bez
śladu nie mogły zniknąć.
Pod samą ścianą, niejako osobno leżały zwłoki młodej dziewczyny. Pochyliłem się nad ciałem.
Wyschnięta skóra opinała czaszkę. Pod brodą po obu stronach szyi widniały dwie głębokie rany.
- Usuwali jej migdałki czy co? - zastanawiał się Jacek, który także, choć z pewnym
obrzydzeniem, przyglądał się zwłokom.
- Migdałki? Nie, je usuwa się od środka...
Nagły domysł smagnął mi mózg. Latarka zadrżała w dłoni. Przez chwilę walczyłem ze
straszliwym, zwierzęcym przerażeniem. Wreszcie trening wziął górę. Zdołałem się opanować.
- Wyjdzmy stąd - powiedziałem zduszonym głosem. - Spokojnie, ale jak najszybciej.
Po chwili byliśmy w korytarzu.
- Czego się pan przestraszył? - zapytał Jacek.
- Migdałki. Rany boskie - powiedziałem sam do siebie. - 1624.
- Co się stało?
- Powiem ci, ale pod jednym warunkiem - powiedziałem surowo. - Nie zaczniesz uciekać, ani
nie zrobisz nic podobnie głupiego.
Popatrzył na mnie uważnie.
- Nie zacząłem uciekać na widok tego stosu mumii, więc nie sądzę, żeby coś jeszcze było mnie
w stanie bardziej przestraszyć.
- To nie były migdałki - powiedziałem. - Ropa wyrwała jej węzły chłonne.
- Nadal nie widzę w tym nic strasznego - powiedział i umilkł. - 1624? - powtórzył.
W jego oczach odmalowało się przerażenie.
- Wielkie Powietrze - powiedział z niemal nabożnym szacunkiem w głosie.
- Tak. Wielkie Powietrze. Dżuma.
- Zarazimy się? - przez chwilę dygotał.
- Nie sądzę. Minęło ponad trzysta siedemdziesiąt lat. Wyszliśmy pośpiesznie na powierzchnię
ziemi.
- Buty i wierzchnie ubranie - poleciłem.
Zdarliśmy z siebie kurtki, buty, skarpetki i spodnie. Polałem je benzyną i podpaliłem. Ze
skrytki w tylnym siedzeniu wyjąłem litrową butelkę rosyjskiej wódki zostawioną tam chyba
przez Michaiła.
- Przemyj starannie ręce, twarz i włosy, uważaj żeby nie dostała ci się do oczu.
Zużył ponad pół butelki i wskoczył do wozu. Było dość zimno. Właśnie kończyłem się myć
gdy usłyszałem znaczące chrząknięcie. Odwróciłem głowę.
- Pan pozwoli dokumenty - usłyszałem.
- Znowu? - jęknąłem.
Za mną stał patrol policyjny. W tym momencie zdałem sobie sprawę ze swojego wyglądu.
Facet ubrany w koszulę i kalesony, bosy w środku zimy, myje na spokojnej staromiejskiej uliczce
włosy rosyjską wódką. Kupa ubrań nadal płonęła wesołym żółtym ogniem. Dym wzbijał się w
stalowo szare warszawskie niebo. Podniosłem z ziemi identyfikator i przed podaniem go
policjantowi polałem obficie wódką dla odkażenia. Wytrzeszczyli oczy.
- Wybaczą panowie - powiedziałem - ale miałem właśnie kontakt z zarazkami dżumy...
- Wezwać karetkę? - zapytał jeden z policjantów sierżanta, w którym domyśliłem się dowódcy
patrolu.
- Karetkę? Chyba do Tworek! - huknął dowódca na podwładnego.
- No właśnie taką.
Sierżant oglądał mój identyfikator, a potem wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał
numer.
- Ministerstwo Kultury i Sztuki? Mówi sierżant Porożnicki. Przychwyciliśmy właśnie szaleńca,
który w biały dzień pali swoje ubranie na ulicy Brzozowej. Chyba dopiero co je z siebie ściągnął,
bo jest prawie goły. Aha i polewa się wódką prosto z butelki. Twierdzi, że jest waszym
pracownikiem... Na pewno? Dobrze, ale jeśli zniszczy telefon, będziecie musieli go odkupić. Nie,
nie żartuję, wygląda na całkiem obłąkanego. Dobra, dobra.
Wręczył mi słuchawkę.
- Co ty wyrabiasz? - huknął na mnie szef. - Podrywasz autorytet naszej firmy!
- Szefie, sensacja! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natalcia94.xlx.pl