[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przynajmniej ich nie czuła. Czuła jedynie nierówne bicie serca.
Wpatrywał się w nią z napięciem. Ujął jej twarz w dłonie.
- Jesteś taka piękna.
Nigdy nie wierzyła, że takie słowa mają znaczenie. Były wypowiadane tak łatwo, tak
beztrosko. W ustach Briana brzmiały inaczej - w tonie, jakim je wymówił, nie było nic
niedbałego. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, pomyśleć, usłyszała kobiecy okrzyk i tupot
nóg.
- Keeley, szybko, chodz ze mną - Nie zdając sobie sprawy z intymności tej sceny, Mo
wpadła do środka i chwyciła Keeley za rękę. - Potrzebne mi wsparcie. Cholerny sukinsyn!
- Co się stało?
- Jeśli on myśli, że ujdzie mu to na sucho, to się grubo myli! - Mo pociągnęła Keeley
przez stajnie do przegrody.
Keeley słyszała już podniesione głosy. Najpierw zobaczyła mężczyznę. Poznała go.
Był to Peter Tarmack, podejrzany typ o tłustych włosach i tanim pierścionku na małym palcu,
który zwykle podkupywał konie w wyścigach, gdzie rokowania były dobre, a następnie
bezlitośnie je eksploatował.
Twarz dżokeja również była znajoma. Jego najlepsze lata już minęły i, podobnie jak
Tarmack, był znany z tego, że zbyt często pociąga na torze z butelki. Mimo to od czasu do
czasu udawało mu się podłapać jazdę, gdy stały dżokej był chory albo miał kontuzję.
- Mówię ci, Tarmack, że nie pojadę na nim. I nie znajdziesz nikogo innego. On nie jest
w kondycji, by biegać.
- Przestań mi pleść bzdury o kondycji. Właz na niego i jedz. Dostałeś forsę.
- Nie za dosiadanie chorego i kontuzjowanego konia. Oddam ci twoje pieniądze.
- To, czego jeszcze nie zdążyłeś przepić. Ponieważ Mo trzęsła się jak osika i -
chwytała z trudem oddech, Keeley ścisnęła ją za rękę, omal jej nie miażdżąc.
- Jakiś problem, Lany?
- Panno Keeley. - Dżokej zerwał czapkę z głowy i odwrócił ku niej pomarszczoną,
zdenerwowaną twarz. - Próbuję wytłumaczyć panu Tarmackowi, że ten koń nie może dzisiaj
wziąć udziału w wyścigu.
- Nie masz prawa niczego mi mówić. A ja nie potrzebuję, żeby któreś z przeklętych
potomków wszechmocnych Grantów wtrącało się do moich interesów.
Zanim Keeley zdążyła zareagować, do akcji wkroczył Brian. Szarpnął Tarmacka, aż
mężczyzna musiał wspiąć się na palce.
- Nie będziesz zwracał się w ten sposób do damy. - Głos miał cichy, cała furia skupiła
się w spojrzeniu. - Przeprosisz za to albo nie zostanie ci w gębie ani jeden ząb!
- Brianie, poradzę sobie.
- Radz sobie, z czym chcesz. - Nie spuszcza! wzroku z Tarmacka, któremu oczy
niemal wyszły z orbit. - Ale on cię przeprosi, i to z następnym oddechem!
- Przepraszam panią - wykrztusi! Tarmack, wciągając ze świstem powietrze, gdy
Brian zwolni! nieco chwyt. - Po prostu próbuję dojść do ładu z tym, pożal się Boże, dżoke-
jem. Zapłaciłem mu z góry.
- Dostaniesz z powrotem swoje pieniądze - odparł dżokej. - Panno Keeley, nie
wystartuję w tej gonitwie. Koń kuleje i każdy, kto ma oczy, widzi, że jest wychudzony. Nie
nadaje się do wyścigu.
- Przepraszam. - Glos Keeley był zjadliwie lodowaty. Odepchnęła Tarmacka i weszła
do przegrody, żeby osobiście obejrzeć konia. Gdy wyszła w chwilę pózniej, ręce trzęsły jej się
ze wściekłości.
- Panie Tarmack, jeśli spróbuje pan wsadzić dżokeja na tego konia, drogo to pana
będzie kosztować. Zresztą i tak spowoduję, że zapłaci pan słoną karę. Ten biedny koń jest
chory, kontuzjowany i zaniedbany.
- Niech pani nie zwala tego na mnie. Mam go zaledwie od paru tygodni.
- I przez parę tygodni nie zauważy! pan, w jakim jest stanie? Mimo to eksploatował go
pan?
- Zaraz, chwilkę. - Tarmack uczynił krok do przodu i znów znalazł się oko w oko z
Brianem. - Proszę posłuchać - powiedział jękliwym tonem. - Może pani pozwolić sobie na
sentymentalne bzdury, bo jest pani bogata. A ja żyję z wystawiania koni. Jak nie biegną,
jestem na minusie.
- Ile? - Keeley położyła dłoń na pysku wałacha.
W głębi serca należał już do niej. - Ile pan za niego zapłacił?
- Ach... dziesięć kawałków.
Brian dzgnął Tarmacka palcem w pierś.
- Wymień inną sumę. Ta jest nierealna. Tarmack wzruszył ramionami.
- Może to było pięć tysięcy. Muszę sprawdzić w moich księgach.
- Jutro dostaniesz czek na pięć tysięcy dolarów. Konia zabieram dzisiaj. Brianie,
możesz rzucić na niego okiem?
- Chwileczkę...
Tym razem to Keeley odwróciła się i odepchnęła Tarmacka.
- Niech pan będzie rozsądny i wezmie pieniądze, ponieważ ja i tak zabieram konia.
- Kolano wymaga leczenia - stwierdził Brian po krótkim badaniu. Krew się w nim
wzburzyła, gdy zobaczył, jak zaniedbano kontuzję. - Zajmiemy się tym. Na pierwszy rzut oka
widzę, że ma pełno larw gzów. Potrzebuje troskliwej opieki.
- Zapewnię mu ją.
Keeley ledwie raczyła spojrzeć na Tarmacka przez ramię.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]