[ Pobierz całość w formacie PDF ]
grona zarezerwuje w niej miejsce dla pani. - Uśmiechnął się rozbrajająco.
Elizabeth roześmiała się. Ten młody mężczyzna bawił ją przyjemnie było być
traktowaną z pewnego rodzaju dobroduszną bezczelnością. Ale kiedy gawędzili o swoich
przyszłych zajęciach w Anglii, żadne z nich nie miało zamiaru powiedzieć drugiemu nic
istotnego.
Po obiedzie goście kapitana przeszli do salonu gier i podzielili się na pary do brydża.
- Zakładam, że gra pani beznadziejnie - powiedział Canfield do Elizabeth z łobuzerskim
uśmiechem. - Ponieważ ja jestem niezły, pociągnę panią.
105
- Trudno odmówić tak zachęcającemu zaproszeniu...
Po chwili Canfield zapytał:
- Kto umarł? Może go znam?
- Wątpię, młody człowieku.
- Nigdy nic nie wiadomo. Kto to był?
- Jakim cudem mógłby pan znać skromnego pracownika mojego banku?
- Odniosłem wrażenie, że był dosyć ważną figurą.
- Sądzę, że niektórym mógł się rzeczywiście takim wydawać.
- No cóż, jeżeli był wystarczająco bogaty, mogłem mu sprzedać kort tenisowy...
- Jest pan niemożliwy, panie Canfield. - Elizabeth roześmiała się.
Podczas gry zauważyła, że mimo zadatków na pierwszorzędnego brydżyste młody
handlowiec w rzeczywistości nie gra najlepiej.
W jednym- rozdaniu tak licytował, że został dziadkiem, złożyła to jednak na karb jego
uprzejmości. Spytał stewarda o pewien gatunek cienkich cygar, a kiedy ten zaproponował mu
inne, przeprosił ich mówiąc, że przyniesie je z kajuty.
Elizabeth przypomniała sobie, że w jadalni przy kawie uroczy pan Canfield otworzył
świeżą paczkę cienkich cygar.
Wrócił w kilka minut -po zakończeniu rozdania tłumacząc się, że musiał odprowadzić
do kabiny starszego pasażera, któremu morze dało się we znaki.
Elizabeth spojrzała uważnie na młodego mężczyznę i z pewną satysfakcją, a także z
niepokojem stwierdziła, że unika on jej spojrzenia.
Gra skończyła się dosyć wcześnie, bowiem "Calpurnią" coraz mocniej bujało. Canfield
odprowadził Elizabeth Scarlatti do jej apartamentu.
- Był pan uroczy - powiedziała. - Teraz pana zwalniam, może pan się zająć młodszą
generacją.
Uśmiechnął się i wręczył jej klucze do kabiny.
- Skoro pani nalega... Ale skazuje mnie pani na nudę.
Wie pani o tym.
- Czasy naprawdę się zmieniły, a może zmienili się młodzi ludzie - stwierdziła
Elizabeth.
- Może. - Kiedy to powiedział, wydało się jej, że chce jak najprędzej odejść.
- Cóż, starsza pani dziękuje.
- A nie taki młody pan dziękuje pani. Dobranoc, madame Scarlatti.
Odwróciła się do niego.
- Czy wciąż chciałby pan wiedzieć, kim był człowiek, który zmarł?
- Uznałem, że nie chce mi pani powiedzieć. To zresztą nieważne. Dobranoc.
- Nazywał się Cartwright. Jefferson Cartwright. Znał go pan? - Uważnie patrzyła mu w
oczy.
- Niestety nie. - Spojrzenie miał spokojne, najzupełniej niewinne. - Dobranoc.
- Dobranoc, młody człowieku. - Weszła do apartamentu i zamknęła drzwi. Słyszała jego
kroki zamierające na zewnętrznym korytarzu. Spieszył się.
Zdjęła futro z norek i przeszła do dużej, wygodnej sypialni.
106
Zapaliła lampę przymocowaną do nocnego stolika i usiadła na brzegu łóżka. Próbowała
przypomnieć sobie szczegółowo, co kapitan "Calpurni" powiedział o tym człowieku, kiedy
przedstawiał jej do zatwierdzenia listę gości siedzących przy jej stoliku.
- ...no i jeszcze jeden młody facet. Wiem, że ma dobre stosunki, nazywa się Canfield.
Elizabeth nie poświęciła tej skróconej biografii więcej uwagi niż innym.
- Związany jest z firmą handlującą artykułami sportowymi i dość regularnie pływa z
nami. Ta jego firma nazywa się chyba Wimbledon. |
A potem, jeśli pamięć jej nie myliła, kapitan dodał:
- To polecenie od dyrekcji. Pewnie syn któregoś ze starszych panów. Szkolna przyjazń
albo coś takiego. Musiałem dla niego skreślić doktora Barstowa.
Elizabeth wyraziła zgodę nie zadając żadnych pytań.
Więc ten młody człowiek został posadzony przy stoliku kapitańskim na specjalne
polecenie właścicieli angielskich linii oceanicznych...?
%7łeby uspokoić pracującą bez wytchnienia wyobraznię, Elizabeth podniosła słuchawkę
telefonu i poprosiła o połączenie z kabiną radiową.
- "Calpurnia", radio, dobry wieczór. - Brytyjski akcent zmienił słowo "wieczór" w
brzęczenie.
- Tu Elizabeth Scarlatti, apartament AA3. Chciałabym mówić z oficerem dyżurnym.
- Mówi oficer pokładowy Peters. Czym mogę służyć?
- Czy to pan był na służbie póznym popołudniem?
- Tak, proszę pani. Pani telegramy do Nowego Jorku zostały natychmiast nadane.
Powinny dojść w ciągu godziny.
- Dziękuję. Ale dzwonię w innej sprawie... Obawiam się, że minęłam się z osobą, którą
miałam spotkać przy waszej kabinie.
Czy ktoś o mnie pytał? - Wsłuchiwała się uważnie, czekając na najdrobniejsze
zawahanie głosu swego rozmówcy. Nie było żadnego.
- Nie, proszę pani, nikt o panią nie pytał.
- Cóż, może było mu głupio. Naprawdę mam wyrzuty sumienia.
- Przykro mi, pani Scarlatti. Poza panią było tu tylko troje pasażerów. Pierwsza noc, wie
pani.
- Skoro było ich tylko troje, mógłby pan ich opisać?
- Oczywiście. Najpierw starsi państwo z klasy turystycznej, a potem pewien trochę
wstawiony dżentelmen, który chciał zarezerwować sobie czas nadawczy.
-Co...? " . .
- Czas nadawczy. Dla pierwszej klasy mamy trzy dziennie.
O dziesiątej, dwunastej i drugiej. Miły gość. Tylko wypił jeden kieliszek za dużo.
- Młody człowiek? Pod trzydziestkę? W smokingu?
- Zgadza się, madame.
- Dziękuję, panie Peters. To sprawa bez znaczenia, ale będę wdzięczna za dyskrecję.
- Oczywiście.
Elizabeth wstała i przeszła do saloniku. Jej partner brydżowy nie gra zbyt dobrze w
karty, ale za to jest świetnym aktorem.
107
ROZDZIAA 19
Matthew Canfield spieszył się bardzo, bo żołądek zaczynał odmawiać mu
posłuszeństwa. Może poczuje się lepiej na pokładzie B - w barze i wśród ludzi. Dotarł na
miejsce i zamówił brandy.
- Niezła zabawa, co?
Potężny, barczysty mężczyzna wyglądający na członka drużyny futbolowej przyparł
Canfielda do stojącego obok stołka.
- Tak, rzeczywiście - odparł Canfield z uśmiechem.
- Znam cię! Siedzisz przy stole kapitańskim. Widzieliśmy cię przy kolacji.
- Dają tam dobre jedzenie.
- Wiesz co? Mogłem też tam siedzieć, ale powiedziałem, że sram na kapitański stół.
- Hmmm... mielibyśmy interesującą przystawkę.
- Nie, mówię serio. - Akcent natręta wskazywał na Park Avenue. - Mój wuj jest
właścicielem mnóstwa akcji. Ale powiedziałem, że sram na to.
- Możesz zająć moje miejsce, jeśli chcesz.
Tamten zachwiał się lekko i przytrzymał się baru.
- Dla mnie to zdecydowanie za nudne. Hej, barman! Whisky z wodą!
Złapał równowagę, po czym pochylił się w stronę Canfielda.
Oczy miał zamglone. Bardzo jasne włosy spadały mu na czoło.
- W jakiej siedzisz branży, kolego? A może jeszcze wciąż w szkole?
- Dzięki za komplement. Nie, pracuję dla firmy Wimbledon, Artykuły sportowe. A ty? -
Canfield odwrócił się, by mieć oko na tłum gości.
- Godwin i Rawlins. Maklerzy. Właścicielem jest teść. Piąty największy dom w
mieście.
- Nie byle co.
- A twoje plecy?
- Co...?
- No, wejścia. Kto ci załatwił kapitański stół?
- Chyba przyjaciele z firmy. Współpracujemy z angielskimi przedsiębiorstwami.
- Wimbledon... To w Detroit.
- Chicago.
- Ach tak. Abercrombie od rakietek. Chwytasz? Abercrombie od rakietek.
- My jesteśmy wypłacalni...
Canfield powiedział to niezbyt uprzejmie, ale pijany atleta zaczynał go już irytować.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]