[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miecze niepewnie zakołysały się i
opadły ku ziemi. Rozstąpili się przed nim i pozwolili mu
podejść do namiotu. Conan stanął
przed wejściem i zakrzyknął gromko. Wyjdz, Vigomarze.
Uwolniony jesteś od klątwy
Kitharów i od ich władzy. Wychodz, jak nakazuje ci Conan!
Nastała cisza, przerywana tylko zawodzeniem kobiety i
przytłumionym szczękiem
pancerzy, zbierających się powoli barbarzyńców, a po
chwili skóra zasłaniająca wejście do
namiotu Vigomara zafalowała i pojawił się dowódca
legionu. Nie miał na sobie zbroi, jego
rude włosy powiewały lekko na wietrze, a u pasa
ściskającego szarą, wełnianą tunikę wisiała
pusta pochwa. Przez chwilę obaj mężczyzni mierzyli się
ciężkimi spojrzeniami, potem
Vigomar przemówił ciężkim głosem.
Witaj, Conanie.
Cymmeryjczyk chrząknął i delikatnie uwolnił uszy od
złotego ciężaru, po czym rzucił
zdobycz pod nogi barbarzyńcy.
Ukróciłem magię Ozarka powiedział krótko.
Zniszczyłem jego daleko patrzące
szkło, a jego kapłanowi odciąłem złote uszy. Przynoszę
wolność tobie i twojemu plemieniu.
W oczach Vigomara pojawił się błysk nadziei i woli walki.
Dobiegły nas już wieści o twych wielkich czynach.
Jesteś człowiekiem o ogromnym
sercu, sile i władasz jeszcze większą magią. Mówił z
ogniem w oczach, lecz w jego głosie
dawało się wyczuć strapienie. Gdybyś przyszedł nieco
wcześniej, dałoby się zrobić coś, o
czym skaldowie śpiewaliby przez wieki. Ale spózniłeś się.
Jesteśmy we władzy magii Ozarka,
a ja i co dziesiąty z mego legionu jesteśmy zgubieni.
Strona 94
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedzwiedzia.txt
Conan niecierpliwie potrząsnął ramionami i zwrócił się do
strażników:
Zajmijcie miejsca przy bramie Barbarzyńców rozkazał.
Jeśli ktokolwiek,
mężczyzna, kobieta czy dziecko przejdzie przez wrota
zabijcie go. Jeśli mnie zawiedziecie,
magiczne uszy Ozarka powiedzą mi o tym, a moja magia
zabije was. Odejdzcie!
Wojownicy dwójkami udali się w stronę bramy. Conan
poczuł, jak opadające napięcie
przypomina mu o bólu wytężonych mięśni i obezwładniającym
zmęczeniu. Z takimi
wojownikami& Ale nie mieli w sobie ducha walki. Nawet ich
wódz nie miał dość odwagi, by
przeciwstawić się władcy Fahrgo i walczyć o swoją
wolność.
Porozmawiamy w twoim namiocie powiedział krótko.
Vigomar pochylił głowę i odsunął skórę wiszącą w wejściu,
by wpuścić olbrzyma do
środka. Cymmeryjczyk zgiął się w pół, by przecisnąć się
przez otwór, a jego nozdrza
uchwyciły silny zapach pieczonego mięsa. Ujrzał
przymocowane nad ogniskiem płaty i
poczuł spływającą do przełyku ślinę. Nie czekając na
zaproszenie usiadł na białej końskiej
skórze, oznace władzy Vigomara, który na ten gest
odpowiedział jedynie niewielkim
płomykiem gniewu, szybko zresztą wygasłym.
Conan parsknął z niecierpliwością i pogardą. Na Croma,
jak ma zdobyć Fahrgo. Skoro
jego legion składa się z płaczliwych bab, a dowódca
pozwala odebrać sobie bez walki swe
miejsce.
Magia Ozarka nie pomaga mu teraz powiedział. Może
to potrwać kilka godzin,
najwyżej dzień. W tym czasie musimy zacząć działać!
Pójdziesz ze mną przez Zielone Morze
i wezmiesz ze sobą ludzi, którym możesz zaufać,
przynajmniej tych stu, którzy zostali skazani
razem z tobą. Za kilka dni wrócimy i rzucimy Fahrgo do
naszych stóp!
Z setką ludzi? w głosie Vigomara nie było życia,
zamierał tak, jak jego duch.
Z moją magią i niewielką pomocą Croma, przed którym
klękałeś! huknął w
odpowiedzi Conan.
Zdradziłem swych bogów i gniew Kitharów spada na mą
głowę. Umieramy, ja i moi
Strona 95
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedzwiedzia.txt
ludzie mówił spokojnie Vigomar, potrząsając głową.
Jak służalcze psy, czekające na uderzenia bicza swego
pana! drwił Conan. Nie
jesteście mężczyznami, lecz szakalami! Powinienem
sprzymierzyć się z gołębiami z pałacu
Ozarka, one bardziej przydałyby mi się w bitwie!
Podniósł się zawadzając głową o
sklepienie z ciężkich futer. Co, na Agrymaha! ryknął.
Nie spodziewałem się, że
kiedyś na próżno będę ciągnął do walki takich wojowników
jak wy. Wasze kobiety mają
więcej ducha walki, niż wy, zabijają chociaż zwierzęta,
które zjadacie. Jesteście jak zbite psy!
Oczy Vigomara rozbłysły ogniem, a jego dłoń powędrowała
do rękojeści sztyletu.
Uważaj na swe słowa, bo mogę zapomnieć o tym, że
jesteśmy spokrewnieni z racji
tego, iż obaj pochodzimy z dzikiej Północy, i mimo że
jesteśmy wrogami, panuje w tej chwili
między nami pokój warknął.
Conan splunął przed siedzącego barbarzyńcę.
Nie czuję żadnego pokrewieństwa z tobą, nie większe,
niż z kundlem, który żywi się na
wysypiskach śmieci, skąd odganiają go kijami!
Oczy Conana uważnie przyglądały się, jak Vigomar zrywa
się na równe nogi. Czy ten
gniew utrzyma się długo? To tak, jak walka drewnianym
mieczem, który w każdej chwili
może się złamać. Do tego doprowadziła tych dzielnych
wojowników magia. Usta Conana
odsłoniły ostre zęby w dzikim grymasie.
Schwycił Vigomara swymi mocarnymi ramionami i rzucił nim
o ziemię upadając na niego
i przygniatając jego prawe ramię wraz ze sztyletem. Potem
wydobył swój sztylet i przystawił
jego ostrze do drgającego gardła rudowłosego wojownika. Z
niewielkiej rany wypłynął
strumyczek krwi wijąc się po szyi i kapiąc na piach.
Kiedy Vigomar uważał już siebie za
martwego, Cymmeryjczyk schował sztylet i przyłożył do
rany swe usta. Potem wyprostował
się, przełknął i pokazał w dzikim uśmiechu białe zęby.
Vigomar zerwał się z okrzykiem przerażenia.
Czarnoksiężniku! przeklinał, ale jego głos drżał
wyraznie. Zaraz posmakuję
twojej krwi, by twój duch nie unosił się ponad moim.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]