[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tysięcy kilometrów od domu. Wcale nie przesadzam. Do Wietnamu. Mówią, \e tam nie jest
tak zle w porównaniu z tym co tu przechodziliśmy. Ale przekonuję się na własnej skórze, \e
nie mieli racji.
Przyjechaliśmy w lutym. Drogę z Qui Nhon nad Morzem południowochińskim do
Pleiku w górach odbyliśmy w cię\arówach dla bydła. Sama jazda nie była najgorsza, a kra-
jobraz był całkiem sympatyczny. Mijaliśmy drzewa bananowe i palmy i pola ry\owe, na
których pracowały takie małe \ółtki. Wszyscy zachowywali się przyjacielsko, machali do nas
i w ogóle.
Byliśmy pół dnia jazdy od Pleiku, kiedy zobaczyliśmy wielką chmurę czerwonego
kurzu co wisiała nad miastem. Na przedmieściach stały nędzne szałasy, bardziej opłakańcze
ni\ cokolwiek w Alabamie, i siedzieli w nich skuleni ludzie, dorośli bez zębów i dzieci prawie
gołe. Na moje oko to byli \ebraki.
Nasza baza nie wygląda zle tyle \e cała te\ jest pokryta tym czerwonym kurzem.
Niewiele się w niej dzieje, cisza, spokój, a\ okiem sięgnąć widać tylko rzędy namiotów.
25
Teren dookoła jest w miarę sprzątnięty, kurz wymieciony. Nie tak sobie wyobra\ałem miejsce
gdzie się toczy wojna. Najbardziej przypomina mi to Fort Benning.
Mówią nam, \e ten spokój to wynik zawieszenia broni z okazji miejscowego nowego
roku, który się nazywa Tet czy coś w tym rodzaju. Wszyscy oddychamy z ulgą i na chwilę
zapominamy o strachu. Ale spokój i cisza nie trwają długo.
No dobra, poparcelowano nas, a potem kazano iść do łazni i się wykąpać. Aaznia to nic
innego jak płytka dziura w ziemi. Obok stoją trzy czy cztery du\e beczkowozy z wodą. Mamy
się rozebrać, zło\yć mundury i zostawić je przy wozach, potem wejść do dziury i czekać a\
nas ktoś poleje.
Mimo polowych warunków kąpiel jest całkiem przyjemna zwłaszcza \e prawie od
tygodnia się nie myliśmy i pachniemy jak francuskie sery. No więc woda się leje, my się
wygłupiamy i powoli robi się ciemno, kiedy nagle w powietrzu słychać taki dziwny dzwięk i
gość co nas polewa wodą wrzeszczy: Nalot!" i ci co stoją przy wozach znikają jak za
mignięciem. A my nadal tkwimy goli w tej dziurze i patrzymy na siebie, bo nic nie kapujemy
i wtedy rozlega się w pobli\u jeden wybuch, potem następny i wszyscy rzucają się po ubranie
i krzyczą i klną jeden przez drugiego. Te naloty wybuchają wszędzie dookoła. Ktoś woła: Na
ziemię!", a ja sobie myślę: kretyn czy co? Bo le\ymy rozpłaszczeni jak podeptane glizdy.
Po jednym z wybuchów, który sploduje tu\ obok, wali się na nas pełno odprysków i
ró\nego paskuctwa. Coś trafia w chłopaków na drugim końcu dołka, bo kilku z nich
wrzeszczy, krwawi i skręca się z bólu. Okazuje się, \e łaznia nie jest najlepszą kryjówką
przed nalotami. Nagle na skraju tej naszej dziury pojawia się sier\ant Kranz. Woła, \ebyśmy
brali dupy w troki i ruszali za nim. Przez chwilę nie ma \adnych wybuchów, więc wyłazimy z
dziury, rozglądam się, a tam Chryste Panie! koszmar. Na ziemi le\y czterech czy pięciu
facetów co nas polewali wodą. Prawie trudno rozpoznać w nich ludzi, są tak pomaszkarowani
jakby ich przepuszczono przez maszynkę do mięsa albo co. Nigdy dotąd nie widziałem trupa i
nigdy wcześniej ani nigdy pózniej tak okropnie się nie bałem.
Sier\ant Kranz daje na migi znać, \ebyśmy się czołgali za nim na brzuchach, więc się
czołgamy. Jakby ktoś nas oglądał z nieba to by się dopiero zdziwił! Stu pięćdziesięciu nagich
facetów co się wiją rządkiem po ziemi.
Doczołgaliśmy się do niedu\ych okopów wykopanych jeden koło drugiego i sier\ant
Kranz mówi nam, \ebyśmy się do nich schowali, po trzech albo czterech chłopaków na jeden
okop. Ledwo wlazłem w swój a natychmiast po\ałowałem, \e nie zostałem w tej dziurze
łazniowej. Musiałem stać w mulistej cuchnącej wodzie deszczowej, która sięgała po pas, była
brudna, a w dodatku pływały w niej i skakały ró\ne \aby, wę\e, robaki i inne świństwa.
Wybuchy splodowały przez całą noc, więc grzęzliśmy w tych okopach o głodnym
pysku, bo nikt nam nie dał \adnej kolacji. Tu\ przed świtem naloty ustały. Znów nam kazali
brać dupy w troki, wyłazić z okopów, iść po ubranie i broń i przygotować się do następnego
ataku.
Jako nowi nie bardzo wiedzieliśmy co mamy robić, sier\ant te\ nie za bardzo wiedział,
więc kazał nam pilnować południowego odcinka gdzie się akurat mieściła latryna dla
oficerów. Było tam chyba jeszcze gorzej ni\ w mulistych okopach, bo jeden z pocisków trafił
w latrynę i ze trzysta kilo oficerskiego gówna rozbryzgło się dookoła.
Czatowaliśmy tam cały dzień bez śniadania i bez obiadu. O zachodzie słońca znów
zaczęły się naloty, więc rzuciliśmy się na ziemię i le\eliśmy w tym gównie. Mówię wam, to
był koszmar.
Wreszcie komuś się przypomniało, \e pewno nam kiszki z głodu grają skoczną rumbę,
bo nam podesłali pudło z konserwami. Ja dostałem szynkę z jajkami. Na puszce był rok
produkcji: 1951. Po bazie krą\ą ró\ne plotki. Ktoś mówi, \e \ółtki ganiają po całym Pleiku,
ktoś inny \e mają bombę atomową a na razie ostrzeliwują nas z mozdzierzów dla
zmydlenia oczu. Jeszcze ktoś inny mówi, \e to wcale nie \ółtki nas ostrzeliwują tylko
26
Australijczyki albo Holendry czy Norwegi. Mnie nie robi ró\nicy kto strzela. Wa\ne \e
strzela, a gówno mnie obchodzi co on za jeden.
Po pierszym dniu próbujemy się jakoś zagospodarzyć na tym południowym odcinku
bazy. Kopiemy okopy i osłaniamy je deskami i blachą z oficerskiej latryny. Ale szturm nie
następuje, w ogóle nie widać \adnych \ółtków co to moglibyśmy do nich postrzelać. Myślę
sobie: pewno nie są na tyle głupi, \eby szturmować sracze. Jednak przez trzy czy cztery noce
lecą na nas pociski z mozdzierzów. Wreszcie któregoś ranka strzały cichną i major Balls,
który dowodzi całym batalionem przyczołguje się do oficera, który dowodzi naszą kompanią i
mówi, \e musimy przedrzeć się na północ i pomóc takiej jednej brygadzie co dostaje wycisk
w d\ungli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]