[ Pobierz całość w formacie PDF ]
68
Nie wymądrzaj się. Nigdy nie wiadomo, co można spotkać na arenie... A jeśli tym razem
to będzie gigantyczny tort... fantazjuje Peeta.
A jeśli się uciszysz, to ruszymy dalej przerywam mu.
Przez następne trzy dni spokojnie zaliczamy kolejne stanowiska i zdobywamy cenne
umiejętności. Potrafimy sprawnie rozpalić ognisko, coraz lepiej miotamy nożami i budujemy
szałasy. Choć Haymitch kazał nam udawać miernoty, Peeta doskonale sobie radzi w walce
wręcz, a ja bez zmrużenia powiek wybieram jadalne rośliny. Trzymamy się jednak z daleka
od łucznictwa i podnoszenia ciężarów, które to umiejętności zademonstrujemy podczas
indywidualnych pokazów.
Organizatorzy igrzysk pojawili się na początku pierwszego dnia zajęć. Przybyło około
dwudziestu osób, kobiet i mężczyzn, ubranych w ciemnofioletowe szaty. Wszyscy zasiadają
na małych trybunach otaczających salę ćwiczeń. Niekiedy schodzą ze swoich miejsc i
wędrują między stanowiskami, aby przyjrzeć się nam z bliska. Czasem coś notują, kiedy
indziej zasiadają przy stole bankietowym, na stałe nakrytym specjalnie dla nich. Gdy jedzą,
nie zwracają uwagi na trybutów. Odnoszę jednak wrażenie, że na mnie i na Peetę patrzą
częściej niż na innych zawodników. Kilka razy podniosłam na nich wzrok i zauważyłam, że
jeden z organizatorów uważnie mi się przygląda. Podczas naszych posiłków rozmawiają z
trenerami. Po powrocie na salę spotykamy ich wszystkich zebranych w jednym miejscu.
Do śniadania i kolacji zasiadamy na swoim piętrze, ale lunch wszyscy jemy wspólnie, w
jadalni sąsiadującej z salą ćwiczeń. Potrawy są wyłożone na wózkach, rozstawionych po
całym pomieszczeniu, abyśmy sami mogli się częstować. Zawodowcy zbierają się zwykle
przy jednym stole i hałaśliwie demonstrują swoją wyższość. Najwyrazniej chcą dać innym do
zrozumienia, że nie boją się siebie nawzajem, a reszta zawodników nie jest godna uwagi.
Większość pozostałych trybutów siedzi samotnie, niczym zagubione owce. Nikt nie odzywa
się do nas ani słowem. Jadam razem z Peetą, a podczas posiłków staramy się prowadzić
przyjacielską pogawędkę, bo Haymitch ciągle nas do tego przymusza.
Niełatwo nam znalezć tematy rozmów. Wspominanie domu sprawia ból nam obojgu.
Pogawędka o terazniejszości jest nie do zniesienia. Któregoś dnia Peeta opróżnia koszyk na
pieczywo i zauważa, że podają zawodnikom nie tylko biały chleb kapitoliński, lecz także
lokalne pieczywo z różnych dystryktów. Bochenek w kształcie ryby, zabarwiony na zielono
69
wodorostami z Czwórki. Rogal posypany ziarnem z Jedenastki. Choć upieczono go z tej
samej mąki co nasze zwykłe, brzydkie kajzerki, wygląda nieporównanie bardziej apetycznie.
I tak to jest podsumowuje Peeta i zgarnia pieczywo
z powrotem do koszyka.
Sporo wiesz przyznaję.
Tylko o chlebie. A teraz się zaśmiej, jakbym powiedział coś zabawnego.
Oboje śmiejemy się w miarę przekonująco i nie zwracamy uwagi na spojrzenia kierowane w
naszą stronę z różnych części jadalni.
Teraz będę się miło uśmiechał, a ty będziesz gadała mówi Peeta. Te narzucone przez
Haymitcha przyjacielskie relacje męczą nas oboje. Odkąd zatrzasnęłam za sobą drzwi, wy-
raznie się oziębiły. Musimy jednak wykonywać rozkazy.
Opowiadałam ci, jak kiedyś ścigał mnie niedzwiedz? pytam.
Nie, ale to brzmi obiecująco. Peeta jest wyraznie zainteresowany.
Próbuję z ożywieniem na twarzy zrelacjonować całe zdarzenie. Historia jest prawdziwa.
Któregoś dnia bardzo głupio wdałam się z baribalem w zatarg o prawa do barci. Rozbawiony
Peeta zadaje pytania we właściwych momentach. Jest w tym znacznie lepszy ode mnie.
Drugiego dnia ćwiczymy miotanie oszczepem.
Chyba ktoś się do nas przyczepił szepcze Peeta w pewnej chwili.
Ciskam broń. Nawet niezle mi idzie, pod warunkiem, że cel nie znajduje się zbyt daleko.
Odwracam się i widzę dziewczynkę z Jedenastego Dystryktu. Trzyma się nieco z tyłu, ob-
serwuje nas. Kojarzę ją, to dwunastolatka, która przypomina mi Prim. Z bliska wygląda na
jakieś dziesięć lat. Ma błyszczące, ciemne oczy i aksamitną, brązową skórę. Stoi lekko unie-
siona na palcach stóp, z rękami odchylonymi od tułowia, jakby nawet najcichszy dzwięk mógł
ją skłonić do ucieczki w przestworza. W oczywisty sposób kojarzy się z ptakiem.
Peeta wykonuje rzut, a ja sięgam po następny oszczep.
Chyba ma na imię Rue zauważa półgłosem. Przygryzam wargę. Na Aące rośnie ruta,
drobny, żółty kwia-
70
tek. Rue ruta. Prim prymulka. Ani jedna, ani druga nie waży więcej niż trzydzieści parę
kilogramów, nawet przemoknięta do nitki.
I co z tym fantem zrobić? zastanawiam się głośno, bardziej opryskliwie, niż
zamierzałam.
Nic słyszę w odpowiedzi. Rozmawiamy dalej i tyle. Odkąd wiem, że dziewczynka
się do nas przyczepiła, nie
mogę przestać o niej myśleć. Krąży za nami, dołącza do nas przy różnych stanowiskach.
Podobnie jak ja, sprawnie rozpoznaje rośliny, zwinnie się wspina i ma dobre oko. Zwietnie
strzela z procy, za każdym razem trafia do celu. Jak jednak miałaby pokonać za pomocą procy
ponad stukilogramowego mężczyznę z nożem niczym miecz?
Na piętrze Dwunastego Dystryktu Haymitch i Effie podczas śniadania i kolacji urządzają nam
przesłuchania. Wypytują nas o każdą chwilę, chcą znać przebieg naszego dnia. Pytają, co
robiliśmy, kto nas obserwował, jak oceniamy innych trybutów. Cinna i Portia nie przychodzą,
więc nie ma nikogo, kto przywróciłby posiłkom odpowiedni charakter. Haymitch i Ef-fie już
się nie kłócą. Przeciwnie, zachowują się tak, jakby byli jednomyślni. Ponad wszystko pragną
skutecznie nas wyszkolić. Zasypują nas wskazówkami, informują, co powinniśmy robić
podczas treningu, czego musimy unikać. Peeta wysłuchuje ich cierpliwie, ale ja mam dość,
jestem poirytowana.
Drugiego wieczoru, gdy w końcu idziemy spać, słyszę mamrotanie Peety:
Ktoś powinien załatwić Haymitchowi drinka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]