[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Spodziewałem się was. - Mężczyzna miał zadysz-kę. - Chodzmy po raz ostatni obejrzeć posiadłość Droy. Wkrótce morze,
które tysiące lat temu zostało stąd wyparte, przyjdzie tu, by upomnieć się o swoją własność. - Zaśmiał się tubalnie, tak że echo
odbiło się wielokrotnie wśród pustych ścian holu. - Jeszcze kilka godzin i ziemia moich praojców zniknie na zawsze. Już się za-
168
częło! Westchnął smutno. - Lecz to na pewno lepsze, niż gdyby moje włości dostały się w łapy jakichś rabusiów...
Andy Dark wpatrywał się w tego dziwnego człowieka, czując przed nim ogromny respekt, niczym poddany wobec pana.
- Policja już tu podchodzi. - Zabrzmiało to banalnie. Ostatni, desperacki sprzeciw. Przypomniał sobie o naładowanym ługerze,
którego wciąż dzierżył w dłoni. -Policjanci przetrząsną dokładnie to miejsce.
- Będzie już za pózno, morze ich uprzedzi. Przez lata Droy Wood był podmywany przez fale, pływając niczym trzcinowa
wysepka. Wszystko przepadnie bez śladu, na zawsze. - Kolejny wybuch wymuszonego śmiechu. - Może wtedy nikt z nas nie
będzie musiał dalej tutaj pokutować. Nie traćmy czasu, chodzmy pożegnać Droy Wood, zanim pogrążymy się wraz z nim w
morskich odmętach.
Andy poczuł, że jego nogi zaczynają go powoli i ostrożnie nieść w górę po schodach. Słyszał Carol postępującą wraz z nim.
Stopnie znów wyglądały solidnie. Dębowa boazeria nie nosiła już śladów zniszczeń, brak było otworów po pasożytach.
Zamazana sylwetka nieznajomego zaczęła niknąć w ciemnościach.
W uszach Andy'ego panował nieprzerwany szum. To mogło być odległe, rozszalałe morze. Fetor, przypominający rozkładające
się wodorosty, drażnił nos. Przyrodnik zachwiał się i złapał za balustradę, by się podeprzeć. %7łołądek odmówił mu
posłuszeństwa, jakby stali teraz na rozkołysanym pokładzie. Powyżej, na mostku - widmo -169
kapitan zdawał się mówić: "Toniemy, wszyscy idziemy na dno, razem ze statkiem. Umrzyjmy z honorem".
Zbliżając się ku ostatnim stopniom, spostrzegł, że ów człowiek przy swojej, pokaznej przecież tuszy, poruszał się zadziwiająco
lekko.
- Andy - powiedziała Carol szeptem - nie powinniśmy tu przychodzić, trzeba było posłuchać ostrzeżenia Thelmy.
Stanęli teraz na kamiennej werandzie, która wystawała nieco poza krawędz tylnej ściany zamku spowitego w mlecznobiałych
kłębach mgły.
Gdzieś daleko w dole słyszeli szum rozszalałego żywiołu.
Rozdział XIV
Muffin znowu była blisko przy nodze Roya Beana. Tak blisko, że przeszkadzała mu brnąć przez bagno. Kopal ją wtedy ze
złością w zad, słyszał jak warczała, lecz zaraz potem kuliła się, nie odstępując swego pana ani na krok.
- Głupia suka - mruczał. - Powinnaś ciężko pracować, szukać śladu, tak jak te cholerne, policyjne bydlaki. - "Dziwne, owczarki
alzackie także zamilkły - pomyślał gajowy. - Prawdopodobnie są tak wytresowane, by działać po cichu. Albo też zachowywały
się dziwnie. Do diabła, morze dziś tak szaleje, jak w czasie regat Fastnet, parę lat temu. To niesamowite, te wzburzone fale..."
Tu, w Droy Wood, doświadczało się uczucia podobnego do tego, jakie musieli mieć marynarze z dawnych czasów, gdy zostali
unieruchomieni przez morską ciszę. "Wiatr nigdy już nie zawieje, zostaniesz tutaj do końca swoich dni, a te są już policzone..."
Leśniczy usiłował wydostać się z błotnistej kałuży. Niemożliwością było utrzymać kontakt wzrokowy z pozostałymi ludzmi
jednocześnie z obu stron. Nie dlatego, że mgła ograniczała widoczność, czasami po prostu las był tak gęsty i poprzecinany
bagnistymi rozlewiskami, że musieli nadkładać drogi, klucząc i zmieniając kierunek marszu. "Nawet gdyby kazano wyciąć las,
nikt by tego nie zrobił - myślał Roy Bean. -Nawet ja. Nigdy nie chciałem znać tego cholernego miejsca".
Przestał poganiać spaniela. Pies uparł się nie odstępować swego pana na krok i nie byłoby siły, by zmusić 171
Muffin do tropienia. W każdym innym miejscu biegałaby jak szalona.
Zatrzymał się na moment. Widocznie nie był już w tak dobrej formie, jak mu się wydawało. Znów zabrakło mu tchu. Ten
okropny smród wcale nie pomagał oddychać. Fetor gnijącego drewna, oparów bagiennych i rozkładających się wodorostów.
Bean rozejrzał się wokoło. W zasięgu wzroku nie było nikogo, nie słyszał nawet, jak tropiciele rozpryskują wodę i przeklinają.
Doznał dziwnego uczucia, jakby wszyscy nagle go opuścili, zostawili samego. Nie miał pojęcia, w którą stronę iść. Kiedy w
gęstej mgle zatraci się orientację, wszystko wygląda podobnie, każde drzewo jest identyczne. Ale dziś przynajmniej było
słychać morze. Jeśli po stronie lewej, to wiadomo, że droga jest po prawej i na odwrót. A przynajmniej powinna być. Wzdrygnął
się.
Ruszył z miejsca. Spieszył się, nie zwracając uwagi na wodę, która wlewała się przez krawędzie cholewek do jego
wellingtonów. Powinien był założyć kalosze.
Muffin zatrzymała się i zaczęła skamleć. Podniósł wysoko pałkę i w tym samym momencie spaniel zaszczekał krótko i ostro. W [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natalcia94.xlx.pl