[ Pobierz całość w formacie PDF ]
patyk i z krzykiem podbiegłem do szympansa. Ku memu zaskoczeniu, Cholmondeley upuścił
kamień, osłonił głowę ramionami i zaczął z wrzaskiem tarzać się po ziemi. Trzymałem w ręku
cienką, pochwyconą w pośpiechu gałązkę, on zaś miał plecy szerokie i twarde jak stół, więc nie
wywarło to na nim najmniejszego wrażenia.
Zdzieliłem go tą śmieszną rózgą i porządnie zbeształem. Siedział przede mną z zawstydzoną miną,
wyskubując liście z sier— ści. Tubylcy pomogli mi usunąć kamienie leżące wokół jego klatki.
Wygłosiwszy karcącą przemowę, powróciłem do pracy. Miałem nadzieję, że zrozumiał moją
reprymendę; gdy jednak po pewnym czasie wyjrzałem z namiotu, grzebał w ziemi, poszukując
zapewne nowej amunicji.
Wkrótce po przybyciu do obozu Cholmondeley zachorował, co mnie bardzo zaniepokoiło. Niemal
przez dwa tygodnie nie chciał jeść i odmawiał nawet najsłodszych owoców oraz innych
smakołyków, a także herbaty, co było po prostu nie do pomyślenia. Wypijał tylko parę łyków
wody i chudł coraz bardziej; miał zapadnięte oczy i byłem pewien, że nie przeżyje. Stracił wszelkie
zainteresowanie życiem i całymi dniami przesiadywał zgarbiony w klatce, przymykając oczy.
Taka długotrwała chandra mogła mieć bardzo złe skutki, więc zacząłem go zabierać na spacery
wieczorem, tuż przed zachodem słońca, kiedy robiło się chłodniej. Były to krótkie przechadzki i
musieliśmy często odpoczywać, gdyż Cholmondeley osłabł z niedożywienia.
Pewnego wieczoru przed spacerem napełniłem kieszenie ciasteczkami, które Cholmondeley
szczególnie lubił. Wdrapaliśmy się na pagórek tuż za obozem i usiedliśmy, żeby podziwiać
krajobraz. Wyjąłem z kieszeni ciastko i schrupałem je, oblizując się ze smakiem, lecz nie
poczęstowałem Cholmonde—leya. Był bardzo zaskoczony, gdyż zawsze dzieliłem się z nim
podczas wspólnych spacerów. Zjadłem drugie ciastko, on zaś wpatrywał się we mnie czujnie,
sprawdzając, czy mi to naprawdę smakuje. Przekonawszy się, że tak, zanurzył dłoń w mojej
kieszeni, wyciągnął ciastko, obwąchał je podejrzliwie, po czym — ku mej radości — zjadł je i
zaczął szukać następnego. Zrozumiałem wtedy, że wyzdrowieje. Nazajutrz rano wypił kubek
słodzonej herbaty i zjadł siedemnaście ciastek. Przez trzy dni żywił się tylko tym. Później odzyskał
apetyt i w dwa tygodnie pochłonął podwójną porcję pożywienia, a banany dla niego kosztowały
majątek.
Cholmondeley nie znosił jedynie Afrykanów i węży. Prawdopodobnie jacyś Afrykanie drażnili go
w dziecięcych latach. Tak czy inaczej, odpłacił im niejeden raz. Chował się w klatce i czekał, aż
zbliży się do niej jakiś Afrykanin. Wówczas wyskakiwał ze zjeżoną sierścią, wymachując
ramionami i wrzeszcząc przeraźliwie. Wiele tęgich kobiet z koszami owoców na głowach
wybierało ścieżkę obok klatki Cholmondeleya, następnie zaś musiało podwijać spódnice i uciekać
co sił w nogach przed szympansem tańczącym zwycięsko, pokrzykującym i szczerzącym zęby w
radosnym uśmiechu.
Przy wężach, rzecz jasna, nie okazywał takiej odwagi. Kiedy dotykałem któregoś z nich, bardzo
poruszony załamywał ręce i jęczał ze strachu, a gdy gad czołgał się ku niemu, uciekał jak najdalej
i wzywał pomocy, rzucając w węża patykami i trawą.
Pewnego wieczoru poszedłem go zamknąć i ze zdziwieniem zauważyłem, że odmawia wejścia do
klatki. Jego łóżko z liści bananowca było świeżo posłane, uznałem więc, że jest po prostu
niesforny; gdy jednak zacząłem go karcić, wziął mnie za rękę, podprowadził do klatki i uciekł,
zerkając niespokojnie z drugiego końca łańcucha. Pomyślałem, że w klatce z pewnością znajduje
się coś przerażającego; istotnie, niebawem odkryłem niewielkiego węża pośrodku posłania. Gad
nie był jadowity, lecz Cholmondeley węży nie rozróżniał i wolał nie ryzykować.
Cholmondeley tak szybko się uczył i tak chętnie pokazywał swoje sztuczki, że w Anglii stał się
sławny i nawet pokazano go w telewizji. Ku zachwytowi publiczności, siadał na krześle w
kapeluszu, zapalał papierosa, nalewał sobie piwa, wypijał je i robił wiele innych rzeczy. Sława
chyba uderzyła mu nieco do głowy, gdyż wkrótce potem uciekł z zoo i powędrował przez Regent^
Park, strasząc przechodniów. Przy jednej z głównych ulic odkrył autobus i żwawo wkroczył do
niego, gdyż uwielbiał przejażdżki. Pasażerowie wzgardzili jednak towarzystwem szympansa i
zaczęli pchać się tłumnie ku wyjściu. W tej samej chwili pojawili się opiekunowie z zoo i zabrali
Cholmondeleya. Odprowadzili go w niełasce do klatki — lecz, o ile go znam, widok spłoszonych
pasażerów autobusu, tłoczących się w drzwiach, wart był kary. Cholmondeley miał duże poczucie
humoru.
Rozdział siódmy, czyli opowieść o włochatych żabach, żółwiach leśnych i innych zwierzętach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]