[ Pobierz całość w formacie PDF ]
65
4.
Jednego dnia, był to dzień lipca, ale już ku wieczorowi schodzący,
duszny, bez słońca i bez burzy, ciężki jak niebo, gdy deszczem zapła-
kać nie może, a coraz niżej, coraz ciemniejszymi i pełniejszymi chmu-
rami ziemię naciskać musi. Gdybym w dniu takim był spokojnie z za-
łożonymi rękami chciał siedzieć, to by mi było piersi rozsadziło wie-
dział już o tym poczciwy Bazyl, mój najdawniejszy, jeszcze z lat dzie-
cinnych znajomy, a teraz więcej towarzysz niż sługa. W pogodę nie
pytał się o mnie, lecz na słotę zawsze starannie konia obrządził i
wszystko do okulbaczenia przygotował, bo niemylnie po skończonej
pracy siadałem na niego i dalej w góry, w lasy; tego dnia jednak mia-
łem inny cel podróży. Na poczcie sąsiedniego miasteczka musiał być
dla mnie list z domu, już od dwóch tygodni czekałem go z największą
niecierpliwością, a zawsze daremnie! Mój kary Sokół, jak gdyby wie-
dział o tym, sadził najposuwistsze kroki najrówniejszego galopu, a ja
tak się ukołysałem, że mi cugle z rąk wypadły. Jechaliśmy lasem, gę-
stość drzew przejmowała resztki nieczystego światła, naokoło była tyl-
ko owa, jak to się często zdarza, owa widna ciemność. Wtem niespo-
dzianie gałęzie jakiegoś drzewa z szelestem łamać się zaczęły, coś par-
sknęło, syknęło, dwie zrenice dzikiego żbika jak dwie krwawe iskry
zaświeciły i tuż przed łbem końskim z łoskotem ciało jakieś na ziemię
upadło; nim zdążyłem pomiarkować, co to być mogło, już mój Sokół
zarżał przerazliwie, w bok się rzucił i poniósł mię jak szalony.
Pozwieszane nad gościńcem dłuższe konary biły mię w twarz, biły
mię w oczy łatwo mogłem o pień który głowę sobie rozbić. Cóż tu
czynić, moi państwo? Oto, żebyście wiedzieli, z całej siły na większy
pośpiech gwizdnąłem Sokołowi, a potem przytuliłem się do jego mięk-
kiej grzywy, jak dziecię do najwygodniejszej poduszki, i myślałem
Ha! niech sobie leci, gdzie chce i póki chce mój Sokół . Więc też So-
kół leciał, a mnie leciały przez głowę różne obrazki, roidła, wspomnie-
nia, aż nadleciały i słowa Cypriana w owej pamiętnej nocy słyszane.
Doprawdy zdało mi się, że nie przez porównanie, ale rzeczywiście, wi-
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
66
domie, osobiście, z przestrzenią się ścigam. Było to jakieś dziwnie miłe
uczucie przestrzeń uciekała poza mnie czarnym potokiem usuwającej
się spod końskich kopyt ziemi przestrzeń tuż obok mnie biegła dwo-
ma rzędami ciemnych, dziwaczących, olbrzymich postaci przestrzeń
wyścigła mię w górze wielką z rozpiętymi skrzydłami chmurą, której
dobiec nigdy nie mogłem, którą zawsze jakby ducha ptaka widziałem
przed sobą. Ach! powiadam wam, że to było prześlicznie. Gwizdnąłem
raz jeszcze Sokół nie biegł, lecz leciał. Sokół chyba swoim mocnym,
przyśpieszonym oddechem wciągnął w siebie całą bajeczną miejsca
odległość, gdyż nagle uciekły postacie-olbrzymy, uciekł ptak-chmura;
został tylko przestwór bez granic bez przedmiotu bez tła, ale prze-
stwór głośny świszczącym koło uszu powietrzem i bijącymi o kamieni-
sty grunt podkowami, przestwór rozjaśniony od spodu rzęsistym gra-
dem iskier, które w przelocie łącząc się promieniami, tworzyły czasem
niby łamania się jakiejś ognistej fali aż jednej i z drugiej strony tak
ciemny, tak ciemny, że chyba świata nie było. Wtem nagle wyskakuje
masa czarna, ogromna to góra, ale daleko, na tej górze łuną bije god-
na tego krajobrazu pochodnia może wybuch wulkanu?... ot, już bli-
sko... nie, to nie wulkan to gmach tylko cały w płomieniach, a mury,
grube jak czarna siarka, odbijają nieprzejrzystymi kratami od tej ze
wszystkich okien rażącej światłości. Czy gmach się pali?... Nie to
jakaś uczta zapewne, bo mię niby dzwięk muzyki zaleciał, niby gwar
ludzkich głosów ale Sokół tym okropnym rżeniem boleści i trwogi,
co to je kwikiem końskim nazywają, zagłuszył wszystko poczułem
drgnięcie całej skóry jego, mokre płaty ciepłej piany padły mi na ręce i
czoło znać było, że sił nowych dobywa. Chciałem wstrzymać żal
mi się zrobiło karego lecz gdzież tam wstrzymać podobna? Szarpali-
śmy się przez chwilę, a ledwie tego dokazałem, że gdym chciał w tył
zawrócić, on na bok skręcił i znowu biegł strzałą. A więcej moja niż
jego była w tym wina. Przyznam się, że lubiłem ową tabunową nie-
sforność i nigdy go od tysięcznych nie odzwyczaiłem narowów, bo mi
jakoś było przyjemniej pohulać na takim samowolnym i dzikim stwo-
rzeniu, milej popróbować się lub jak dnia owego poszaleć z taką
swobodą i nieugiętą naturą, niż mieć tylko ciągle posłuszne mej woli
narzędzie. Zresztą trzech rzeczy pewny byłem: nóg Sokoła, że się nie
potkną popręgu siodła, że nie pęknie siebie samego, że nie spadnę i
że gdy zechcę, bez szwanku choćby w największym pędzie na ziemię
zeskoczę.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
67
Tymczasem przez cały dzień nabrzmiewające chmury coraz czę-
ściej zbijały się po niebie przeciągły huk grzmotu rozlegał się i konał
długim, ponurym echem, od chwili do chwili błyskawica zapalała pół
widnokręgu i znów gasła, gorącość jakaś ciężka, dusząca wypełniła
powietrze, ale żaden wichru poświst, żadna deszczu kropla nie ulżyły
obłokom, nie odświeżyły ziemi. Spojrzałem dokoła: góra, zamek,
światła, wszystko jakby się w ziemię zapadło i zniknęło bez śladu.
Gdzie szła droga, ni dopatrzeć, ni domyślić się nawet. Wtem chrapliwy
i natężony oddech drugiego konia ucho moje uderzył. Zwróciłem się na
prawo i rozeznałem wśród ogólnej czarności jakąś czarność mocniej-
szą, prawie do cieniu mojego podobną, gdyż miała także kształt ludz-
kiej na koniu siedzącej postaci.
Z drogi, z drogi! ozwał się głos pewny, rozkazujący, lecz mięk-
ki, jak gdyby się z piersi niedorosłego młodzieńca wydobył.
A z której i na którą, mój niewidzialny towarzyszu? odrzekłem
bardzo wesoło. Wdzięcznym ci będę, jeśli mi to powiesz, gdyż wła-
śnie zdaje mi się, że zbłądziłem trochę.
Zamiast odpowiedzi usłyszałem mocne świśnienie pręta i smagnie-
nie, które na łeb Sokołowi padło, a potem śmiech przycięty, wyzywają-
cy i szelest niby długiej szaty, która mię w przelocie lekko nawet z bo-
ku musnęła.
Zerwałem się na strzemionach, jak gdybym mógł był i sam dowi-
dzić, i stać się widzialnym.
Ha! kiedy tak! krzyknąłem więc teraz mnie z drogi, mnie z
drogi precz!
I w tejże chwili owładnąłem Sokoła, co się zżymał i wyginał, poto-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]