[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jak je zostawiła. Jeśli nawet ktoś wszedł za nią do
garażu, zdążył zniknąć.
Trzęsąc się jeszcze otworzyła wrota do końca
i wsiadła do terenowej furgonetki Jonathana. Dziwnie
pocieszył ją widok rewolweru na podłodze i futerału
ze strzelbą na tylnej ścianie kabiny. Tak chciała uciec
z tego miejsca, że nie obejrzała się ani razu. Strach
dławił ją przez cały czas. Była przekonana, że z gęstych
zarośli obserwują jej odjazd czyjeś niewidzialne oczy.
Po przejechaniu dwóch kilometrów zatrzymała wóz.
Polna droga urywała aię przed drewnianą chatką,
107
stojÄ…cÄ… obok wiatraka do pompowania wody. Za-
trzaskując drzwiczki, Stormy zauważyła, że parterowa
chatka ma jeszcze niewielki pokoik na stryszku. Drzwi
stały otworem, a w oknach brakowało większości
szyb. Ciepły wiatr stukał okiennicą, wiszącą na jednym
zawiasie. Mimo aury opuszczenia, chatka miała w sobie
Coś uspokajającego. Stormy pomyślała, że dobrze jej
w tej samotni.
Kto mieszkał w chatce, zanim ją opuścił? I dlaczego
to zrobił? Stormy wietrzyła w tym jakąś tajemnicę.
Może nawet romantyczną tajemnicę... Poczuła, że
w chatce na nowo budzi siÄ™ w niej artystka.
Dom zbudowano na lekkiej pochyłości Z jednej
strony zaczynała się bezkresna preria, na której
majaczyło w oddali główne ranczo. Z tyłu domu
ciągnęły się gęste, kolczaste zarośla tarniny, kaktusów
i karłowatego dębu.
Stoimy wspięła się po chwiejnej drabince na
platformę wiatraka, skąd rozpościerał się jeszcze lepszy
widok. Kiedy nareszcie spokojna zeszła na dół,
otworzyła szkicownik i zaczęła w nim rysować całą
scenę. Upłynęła godzina, a potem druga. Kolejne
kartki wypełniały się kształtami kaktusów i krzewów.
Potem narysowała wiatrak, chatkę i sarenkę, która
bez obawy skubała trawę tuż obok samochodu.
Dzieło tak ją pochłonęło, że zapomniała zupełnie
o Jonathanie i o czekającej ją decyzji. Słońce zaczęło
tymczasem chować się za horyzont Stormy zapatrzyła
się w czarodziejską, pyszną grę kolorów, omywających
ziemię, drzewa i obłoki. Potem prędko sięgnęła po
pastele i co prędzej zaczęła rysować tę feerię barw.
Przyszło jej do głowy, że płomienisty zachód słońca
może stać się idealnym tłem dla jej nie dokończonego
portretu Jonathana.
Magiczne barwy niestety prędko pociemniały, a na
ganek przed chatą padł długi cień. Stormy kończyła
108
już rysunek, kiedy z zarośli za domem dobiegł ją
trzask gałązki. Sarenka poderwała głowę, nastawiła
ucha i czym prędzej zniknęła między drzewami. Stormy
błyskawicznie przestała fascynować się sztuką. Zamiast
czaru i zacisznej izolacji poczuła wokół siebie nowe
zagrożenie. To samo, które spłoszyło sarenkę.
Zjeżyły jej się włosy, gdy pomyślała, że grozba
wcale nie musi być nowa. Ktoś przecież śledził ją,
a potem napadł w Los Angeles. Ktoś wszedł za nią
dzisiaj do garażu, skrzypiąc butami po cementowej
posadzce. Czy byÅ‚a to ta sama osoba, która zaaran­
żowała napad w Los Angeles? A jeśli tak, to kto?
- Umierający ojciec zmienił zapis w testamencie.
Z zarośli poderwał się spłoszony ptak. Potem
wszystko ucichło. Nie była to dobra cisza. Stormy
cisnęła na ziemię kasetę z przyborami rysunkowymi
i pędem rzuciła się do samochodu, sama zła na siebie
za ten strach. W gasnącym świetle ujrzała, że drzwi
furgonetki są otwarte na oścież. Kluczyki i strzelba
zniknęły, podobnie jak pistolet. Ktoś zabrał je, gdy
była zajęta rysowaniem. Pod Stormy ugięły się nogi.
Dookoła wstawała coraz ciemniejsza noc.
Nagle znowu zatrzeszczały łamane zarośla. Kim-
kolwiek był prześladowca, zbliżał się nieubłaganie.
Stormy odskoczyła od samochodu i rozejrzała się
rozpaczliwie w poszukiwaniu kryjówki. Po jednej
stronie miała rozległe pastwiska, po drugiej mroczną
plątaninę zarośli. Ten, kto szedł za nią, usiłował ją
wywabić na otwartą przestrzeń.
Miała tylko jedną szansę. Musiała zaskoczyć
prześladowcę. Ruszyła pędem prosto w stronę, z której
dobiegły ją hałasy i rzuciła się w splątaną gęstwinę
zarośli. Między krzewami nie było ani śladu ścieżki,
lecz Stoimy przeciskała się zwinnie przez gąszcz,
kierowana wyłącznie ślepym instynktem. W biegu
potykała się o nierówności i leżące na ziemi gałęzie.
109
Na szczęście miała na sobie ciemne ubranie, które
roztapiało się w mroku. Prześladowca nadal jednak
się zbliżał, powoli, lecz z wprawą doświadczonego
Å‚owcy.
Stormy zapuściła się w jeszcze gęstsze zarośla.
Ciernie podarły jej bluzkę i podrapały twarz. Trasa
ucieczki wiła się przez gęstwinę, a drzewa zdawały się
wstawać z miejsc i maszerować niby w koszmarnym
śnie. Stormy mimo to wciąż biegła, wiedząc już tylko
jedno: że musi uratować życie własne i nie narodzonego
dziecka. Modliła się o cud, o dar bezszelestnego
poruszania się, który pozwoli jej się wymknąć.
Nic z tego. Prześladowca był tuż-tuż. Przerażona
Stoimy potknęła się o sękaty korzeń i upadła, uderzając
żołądkiem o ziemię. Poczuła, że zabrakło jej oddechu.
Krzyknęła krótko i umilkła.
Napastnik zamajaczył jej w ciemnoścach, lecz Stoimy
nie widziała twarzy, a tylko zarys jego postaci. Dościg-
nął ją jak gończy pies, który wytropił lisa. Zaszlochała
bezgłośnie, wiedząc, że to już koniec, lecz zaraz
pokrwawionymi dłońmi wsparła się o ziemię i odczołga-
ła dalej. Byle dalej od wysokich skórzanych butów.
Prześladowca wyraznie czekał, aż zapadnie zupełna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natalcia94.xlx.pl