[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozbita w bryzgi spieniona woda. Było groznie, lecz pięknie. Zdawało się, że woda leci w
niekończącą się czeluść, gdzieś na dno Ziemi i huczy jękliwie, jak gdyby szukała łożyska. Jeszcze
niżej, w zupełnym mroku, ujrzeliśmy zarysy skał. Spieniony potok ginął gdzieś wśród głazów.
Byłem zupełnie oszołomiony niecodziennym widokiem tego podziemnego światła. Tom też stał
oszołomiony.
Myślałem, że teraz zawrócimy od tego progu, lecz Tom należał do ludzi upartych. Postanowił
znalezć zejście do wodospadu.
Podał mi latarkę i dał znak, żebym oświetlał mu drogę. Potem położył się na brzuchu i długo
medytował. Wreszcie opuścił się w dół, a gdy znalazł wąski występ skalny, znikł nagle za progiem.
Poszedłem za nim. Ześlizgując się ze skały na skałę, dobrnęliśmy wreszcie do wodospadu.
Chwilę podziwialiśmy potęgę bijącej wody i wsłuchiwaliśmy się w jej ogłuszający huk.
Czułem, że ani Tom, ani ja nie mamy już ochoty iść dalej, lecz jakaś przekorna siła pędziła nas w
dół, ku wielkiej przygodzie. Teraz grota przechodziła w wąską gardziel. Woda ginęła gdzieś w
niewidzialnym korycie. Słychać było tylko jej głuchy szum. A my pchaliśmy się przed siebie,
przeciskali przez wąskie przesmyki skalne, czołgali pod niskimi przełazami.
Było coraz chłodniej. Dłonie i stopy drętwiały, a całe ciało przenikał dojmujący ziąb. Słyszałem
przed sobą ciężki oddech Toma, widziałem jego skuloną postać w obrzeżu światła latarki. Chciałem
z nim rozmawiać, żeby przynajmniej słyszeć jego głos, bo do tej pory szliśmy jak dwa cienie albo
dwa potępione duchy.
Myślałem, że ta droga nie skończy się już nigdy, a my jesteśmy skazani na wieczną podziemną
tułaczkę. Miałem takie uczucie, jakbym się dusił. Otwartymi ustami wdychałem powietrze, a jednak
nie odczuwałem ulgi.
Nagle Tona zatrzymał się i wydał radosny okrzyk.
Przed nami otwierała się wielka, wspaniała grota.
Myślałem, że śnię albo wskutek zmęczenia majaczę. Przetarłem oczy. Nie, moi drodzy, nie śniłem
ani nie majaczyłem. Nikt mnie nie zaczarował. Byłem sobą, a obok mnie stał Tom. I wszystko dobrze
widziałem.
Grota otwierała się jak kościelna nawa. Z jej sklepienia, niby fantastyczne świeczniki, zwisały
barwne stalaktyty. W świetle latarki mieniły się, jakby je ktoś obsypał drogocennymi klejnotami.
Jedne białe jak sople śniegu, inne błękitne, różowawe, szmaragdowe, seledynowe, rubinowe.
Zwisały w fantastycznych kształtach: wąskie jak świece, szerokie jak falbany gigantycznej sukni,
językowate, to znowu jak maczugi - w górze cieńsze, dołem pękate, albo - niby potężne miecze.
Z podłoża nawy wyrastały ku nim stalagmity. Gdy patrzyłem, zdawało mi się, że to kamienny las,
wyśniony przez fantastę. I znowu migotliwa gra fantastycznych barw.
Staliśmy obok siebie, ramię przy ramieniu. Nikt nie powiedział ani słowa. W tej krainie należało
milczeć. Milczeliśmy więc uparcie, bojąc się nawet głębiej odetchnąć, lecz jak długo można
wytrzymać w milczeniu!
Pierwszy nie wytrzymał Tom. Zwinął dłonie, uniósł je do ust i zawołał, jak pasterz na hali:
- Eeee... hoooj! Eee... hoooj!
Odpowiedziały mu stokrotne echa. Głos niósł się lekko i dzwięcznie po wielkiej grocie.
Czekaliśmy długo, zanim zamilknie.
Nie mogłem pozwolić, by w tej baśniowej krainie skalnego lasu rozbrzmiewał tylko okrzyk
angielski. Zawołałem więc po polsku: hop! hop! I zaraz zrobiło mi się razniej. Ale nie na długo, bo
gdy snop światła ześliznął się ze ściany groty, w odległości najwyżej piętnastu metrów, pod
potężnym stalagmitem zobaczyliśmy biały jak kreda szkielet ludzki.
Powinienem wydać okrzyk przerażenia, lecz byłem tak zaskoczony, że nie wydałem. Poczułem
tylko, że robi mi się słabo i cały się pocę. Chciałem się odwrócić, uciekać w popłochu, lecz stałem
jak wrośnięty w skałę. Nie mogłem oderwać wzroku od kościotrupa! Zdawało mi się, że patrzy na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]