[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyjawiła prawdy o sobie, mimo \e ju\ ją znała.
- Godne pochwały - powiedział rycerz. Szelmowsko mrugnął okiem i poszedł w
swoją stronę.
Orszak Mairi przeszedł przez dziedziniec i minął główną bramę zamku, kierując się
do wsi. Miari wraz z dziewczynkami zaglądała do domów murarzy, zostawiała zapa-
sy i gawędziła. W chacie Alricka Stickle'a zostały nieco dłu\ej i pomogły uszyć
całun dla zmarłego.
Wreszcie dotarły do zagrody Symona Michaelsona. Anne ciągle nie mogła się
otrząsnąć z rozpaczy. Symon był w lepszym stanie ni\ poprzednim razem, kiedy
Mairi go widziała, chocia\ był przerazliwie blady i spocony. Co jakiś czas cicho
jęczał.
Jego dwaj starsi synowie pomagali na placu budowy przenosić kamienie ze
zniszczonego muru.
Eleanor po chwili wyszła na podwórko, \eby się pobawić z córkami Symona,
Kathryn została w chacie, chcąc pomóc Mairi w opiece nad młodszymi dziećmi.
Mairi z uznaniem popatrzyła na krzątającą się dziewczynkę.
- Dzień dobry - rozległo się nagle od progu. To była Alice Hoget. - Jak się
miewa mistrz Symon w tak pogodny dzionek?
Podeszła do łó\ka i postawiła koszyk na podłodze. Poło\yła dłoń na czole Symona, a
potem pokręciła głową.
- Masz gorączkę. Zaraz coś zrobimy, \eby ją przepędzić.
- Zróbcie wszystko, co uwa\acie - powiedział cicho.
- Anne, przynieś gorącej wody i kilka czystych szmatek.
śona Symona przynajmniej na tyle odzyskała rozum, \e potrafiła spełnić tak proste
polecenia.
- Milady - Alice zwróciła się do Mairi - mo\e zabierzesz dzieci na niewielki
spacer po świe\ym powietrzu?
Mairi pomyślała, \e to dobry pomysł. Wło\yła płaszcz, opatuliła najmłodszą trójkę i
wyszła na dwór.
- Przejdziemy się a\ do muru? - zapytała. W ramionach trzymała niemowlę, a
obok niej dreptało dwuletnie maleństwo. Starszy chłopiec trafił pod opiekę Kathryn.
Dotychczas nie wspomniała słowem o swoim wczorajszym wybuchu ani te\ nie
podziękowała Mairi za okazaną pomoc. Jednak była wyraznie pogodniejsza.
- Lady Marguerite! - krzyknęła Eleanor. - Dokąd idziesz?
- Na spacer w stronę muru - odpowiedziała Mairi. - Chcesz iść z nami?
- Nie! Bawimy się tutaj. Mogę zostać?
- Oczywiście - odparła Mairi, widząc, \e kilka matek obserwowało gromadkę na
podwórku. - Gdybyś nas szukała, będziemy przy murze.
Nie uszły jednak zbyt daleko, gdy usłyszały za sobą donośny tętent i parskanie koni.
Na czele patrolu jechał Bartholomew. Jego rumak okryty był długim czaprakiem w
niebiesko-białych barwach Norwyck. Bartholomew siedział na nim w pełnej zbroi, z
mieczem u boku.
Był wysoki i dumny, i tak urodziwy, jak tylko mo\e być prawdziwy rycerz,
pomyślała Mairi. Gdy ją zobaczył, w ciemnych oczach zamigotały ogniste błyski.
Zatrzymał konia i dał znak swoim ludziom, \eby pojechali dalej.
Zeskoczył z siodła tu\ obok Mairi.
- Coś się stało, milordzie? - zapytała z rosnącym niepokojem. On patrzył jej w
oczy. Co będzie, jeśli wezmie ją w ramiona i pocałuje w obecności siostry?
Jasno zdawała sobie sprawę, \e swoim zachowaniem zachęcała go do takich czynów.
Wpuściła go do ło\a, przyjęła do serca. I zamierzała nadal kłamać.
Bartholomew potrząsnął głową. Ciągle patrzył jej prosto w oczy.
- Nie. To tylko zwykły patrol. Dzisiaj wypadła moja kolej, by stanąć na czele
oddziału. Mairi zrobiło się trochę smutno, \e nie zobaczy go a\ do jutra. Miała
nadzieję, \e dzisiejszej nocy przyjdzie do jej komnaty. Zawstydziła się własnych
myśli. Moc-niej przytuliła niemowlę do piersi i odpędziła niewczesne pragnienia.
- Kiedy wracasz? - spytała Kathryn.
- Być mo\e jutro - odparł Bart. - Jeśli będziecie czegoś potrzebować, zwracajcie
się do sir Waltera. Przyślę wam gońca z wiadomością, gdzie jestem i kiedy wracam.
- Będziecie walczyć z Armstrongami?
- Wcale bym się nie obraził, gdyby mi przyszło spotkać się z Lachannem albo
Dughlasem - przyznał. - Ale nie. Wątpię, \eby doszło do jakiegoś gwałtownego
starcia.
Znów popatrzył na Mairi. Zaczerwieniła się, wyczuwając ukryte znaczenie jego
ostatnich słów.
- To dlaczego musisz jechać? - pytała dalej Kathryn.
- Dlatego, \eby Armstrongowie nie poczuli się zbyt pewni siebie, i by
przypadkiem nie biwakowali na na-szych wzgórzach. Co parę dni wysyłam taki
patrol do ochrony wsi i całej okolicy.
Mairi nie wyobra\ała sobie, aby jej brat lub ojciec zdecydowali się na otwartą walkę
z rycerzami z Norwyck. Wprawdzie przez dziesięć lat przebywała z daleka od domu
i nie znała obecnej sytuacji, lecz dawniej Armstrongowie nie byli zbyt potę\ni, a ich
wojowni-kom wyraznie brakowało umiejętności i wprawy.
Coś się zatem zmieniło przez minione lata. W przeciwnym wypadku Bartholomew
nie budowałby muru wokół wioski i nie wysyłałby rycerzy na regularne patrole.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]