[ Pobierz całość w formacie PDF ]
starszych ludzi. Może tylko częściej siadały na nich muchy, które zawsze skądś wiedzą najlepiej, kto jest
pierwszy w kolejce do śmierci. Najwyżej słabli, najpierw niezauważalnie, rok po roku, potem dzień po dniu,
ale i tak znajdowali dość sił, żeby rysować plany rozbudowy któregoś ze skrzydeł lub porządkować
fotografie czy spisywać swoje wspomnienia. Albo cudze, bo własnych nie mieli zbyt wiele. Kiedy byli starzy,
przenosili się do tych pokoi wyłożonych tureckimi dywanami, których okna wychodziły wprost na rabaty
kwiatowe. Stamtąd przez te okna naprzykrzali się ogrodnikom: że nie tak tną róże, że azalia za wysoka, że
kępy georginii zarosły trawą, że nie dość pachnie jaśmin. Pałacowy dentysta delikatnie zachęcał ich do
częstego wyciągania z ust sztucznej szczęki. Ich dziąsła bowiem stawały się, zupełnie jak na początku,
coraz bardziej miękkie i zarastała je czuła śluzówka właściwa niemowlętom. Niechybny znak zbliżającej się
śmierci.
A von Goetzenowie zawsze umierali pięknie i łagodnie. Zmierć przychodziła na nich jak mgła, jak nagła
przerwa w dostawie prądu ich oczy gasły, ich oddech spowalniał się i wreszcie zamierał. Stojącym przy
łożu śmierci wystarczało tylko zamknąć zmarłemu powieki i rozejść się do swoich zajęć. Pogrążyć się
w nagrzanym powietrzu werand i zimowych ogrodów, wśród chłodu korytarzy na parterze, w szeleście
kartek ilustrowanych książek o ogrodnictwie i sztuce, w słonecznym letargu na tarasie, gdzie powietrze
przynosiło zagadkowe głosy ludzi i zwierząt ze wsi. Po tym, który odszedł, zostawały zdjęcia, kwiatowe
rabaty, dzienniki podobne do innych, szafa pełna zetlałych ubrań, jakieś okruchy w pościeli, ale zaraz potem
jego pokój zajmował ktoś inny. Było więc tak, jakby nigdy nie umierali. Poza tym, cóż, na skutek rodzinnych
mariaży wszyscy byli do siebie podobni, dlatego nie odczuwało się braku konkretnej pojedynczej osoby.
Ktoś inny wystawiał głowę z okna przy rabatach i tym samym głosem dawał wskazówki ogrodnikowi: że nie
tak tnie róże, że azalia za wysoka, że nie dość pachnie jaśmin. Można więc powiedzieć, że w pałacu nie
umierało się nigdy.
%7łycie jest piękne, mimo tych strasznych rzeczy, o których mówią o nim inni. Jest piękne i to zdanie
mogłoby zostać dewizą i widnieć tuż przy herbie.
%7łycie jest piękne. Zwieże poranki wpadają w otworzone okna i lęgną się dalej na miękkich dywanach.
Wielkie lustra odbijają skrawki niebieściutkiego nieba, tak przejrzystego, że przebija przez nie czerń
kosmosu. Woda jest po to, żeby ciepłym strumieniem obmywać ciało i napełniać porcelanowe wanny,
stojące na mosiężnych nogach. Słońce jest po to, żeby ogrzewać tarasy i rzucać zabawne refleksy na
posadzkę oranżerii. Deszcz przychodzi, żeby podlać kwiaty, oraz po to, by dać wytchnienie ludziom przy
kartach w salonie. Noc to jasne, musi być chwila przerwy w przyjemnościach.
Róże von Goetzenów są najpiękniejsze na całym Zląsku. Z tyłu jest spory taras, a na nim ogród różany.
Krzaki ciągną się szpalerami, formują w klomby. Zcieżki wysypane drobnym żwirem szeleszczą tajemniczo
pod stopami i ten dzwięk towarzyszy latem wszelkim obezwładniającym zapachom, które produkują róże
w swoim wnętrzu. Rosną dobrze przemyślanymi grupami. Karminowe, krwiste wilhelminy otaczają ciemną
obwódką cały ogród. Ich kwiaty są gęste, tłuste i lśniące; pachną niezbyt intensywnie tego byłoby już za
wiele. Wewnątrz krwistego okręgu są cztery klomby, na każdym z nich rośnie inna odmiana róż:
ciepłoróżowe odetty, odmiana pope johanna w kolorze fuksji, jasnoczerwone i żółte melitty. Między nimi
wije się falisty szlak obsadzony herbacianymi eulaliami, i te pachną najmocniej. Ich zapach przypomina
egzotyczne owoce i płynie ponad murem do wsi, gdzie w pogodne dni miesza się z zapachem krów i świeżo
skoszonych łąk. Zapiera dech. Płatki kwiatów są ostro zakończone, delikatne. A w samym środku klombów
tkwi koło białych kwiatów, róż najrzadszych, najdroższych. Nie mają nazwy, wyhodowała je któraś z pań von
Goetzen, nikt nie pamięta która. Ich biel olśniewa, przypomina odcień śniegu, z tym ledwie zauważalnym
niebieskim blaskiem w najgłębszych labiryntach płatków. Ich uroda jest porażająca dla każdego, tylko coś
nie tak wyszło z ich zapachem. Gdy się rozwiną, gdy osiągną szczyt swojej piękności, zaczynają pachnieć
jak skwaśniałe wino, jak gnijące jabłka. Może dlatego nie odważono się nadać im imienia.
Do pałacu wjeżdża się między dwoma lipami, które kwitną zawsze na początku lipca. Do szerokich schodów
pałacu prowadzi wybrukowana piaskowcem droga i niewielki dziedziniec zamknięty od drogi budynkiem dla
służby. Na wielkich wejściowych drzwiach znajduje się herb rodziny von Goetzen, na którym rzuca się
w oczy koń na biegunach umieszczony w polu wypełnionym longobardzkimi liliami znak europejskich
koneksji rodziny. Drzwi prowadzą do sporego hallu. Na dole jest jadalnia, z której można wejść na werandę,
biblioteka i dwa gościnne pokoje z bezpośrednim wyjściem na tarasy. Jest też pokój muzyczny, w którym
stoi fortepian i klawesyn, oraz palarnia dla panów (a z czasem także i dla pań). Schody ubrane w kremowe
chodniki prowadzą na piętro do dwóch sal balowych, położonych jedna za drugą, i nieregularnego salonu
(był kiedyś dobudowany). Po drugiej stronie są mieszkalne apartamenty dla starszej generacji rodziny.
Drugie piętro to mieszkania dla młodszej. Wszystko to wieńczy strych, ogromny, wysoki z powodu
spadzistych dachów z małymi okienkami na wszystkie strony świata. Widać z nich góry, domy wciśnięte
[ Pobierz całość w formacie PDF ]