[ Pobierz całość w formacie PDF ]

go za atrakcyjnego.
Tego wieczoru po kolacji poszła na spacer po hotelowych ogrodach. Słońce zapadało się
właśnie w ujściu Kenmare, od południowego zachodu wiał lekki wietrzyk, ciepłe powietrze pachniało
morzem, mewy krążyły jej nad głową. Przechodziła obok pustych o tej porze, małych, dyskretnie
odosobnionych ogródków, otoczonych wysokim żywopłotem, w środku stały odlane z żelaza
wiktoriańskie stoliki i krzesła, niektóre z nich były poprzewracane. Czuła się, jakby wędrowała przez
ogrody z  Co Alicja zobaczyła po drugiej stronie lustra" albo weszła w któryś z rysunków Edwarda
Goreya.
Pomyślała, jak bardzo ojcu podobałoby się to miejsce. Uwielbiał lekką pompę; Sarah nigdy nie
zapomni, jak zabrał ją pierwszy raz na obiad do Savoya. Nie był bogaty, prowadził sklepik z
zabawkami na przedmieściach południowego Londynu, ale zawsze dobrze ubrany, uprzejmy, szar-
mancki i Sarah ledwie doszła do siebie, gdy w wieku sześćdziesięciu jeden lat zmarł, doznawszy
rozległego ataku serca.
Przysięgłaby, że słyszy rozmowy, przechodząc wśród mrocznych, odgrodzonych ogródków,
choć każdy z nich był pusty i mroczniał coraz bardziej, w miarę jak słońce się zniżało. Słyszała głos
żarliwie spierającej się dziewczyny i mężczyzny, usiłującego do czegoś ją przekonać. Nie odkryła,
gdzie by mogli być. Pewnie gdzieś za żywopłotem, a wiatr niósł głosy.
Doszła do wybrzeża, fale przypływu rozbijały się na płyciznie o przybrzeżne skałki. Mola
łączyły z terenem hotelowego parku dwie małe, porośnięte drzewami wysepki, rysujące się wyraznie
na morzu na tle nieba. Za mniej więcej dwadzieścia minut powinno się zrobić ciemno. Chmury nad
górami poczerniały, na zachodzie zbierała się warstwa cumulusów, grożąc ulewą z piorunami. Jakby
demon zawisł na niebie, rogaty, z rozwartymi skrzydłami, usiłujący wznieść się ponad żar
zachodzącego słońca.
Myślała, że jest tutaj sama, ale kiedy weszła na molo, zobaczyła, że przed nią w tym samym
kierunku co ona idzie ktoś jeszcze. Wysoki mężczyzna o posiwiałych włosach, w granatowym
blezerze i szarych spodniach. Szedł szybko, ale z powodu odstępów między deskami nierównym kro-
kiem. Przystanęła, ocieniając ręką oczy, pewna, że go rozpoznaje. Było coś tak dobrze znajomego w
lekkim pochyleniu pleców, sposobie, w jaki pacnął dłonią komara. Te same, znajome włosy.
Pamiętała, jak ojciec zawsze powtarzał, że można zmienić twarz, ale nie to, jakie wrażenie robi się z
tyłu.
 Tata?  wyszeptała, zbyt przestraszona, by odezwać się głośno. A ponieważ szedł dalej,
wykrzyknęła:  Tata!
Dotarł właśnie do końca pierwszego molo i przemierzał mały skalisty odcinek wysepki, gdzie
do dyspozycji gości hotelowych stały przebieralnie i ławki, na których siadywali rodzice, obserwując
pływające dzieci. Szedł dalej w stronę lasu.
 Tato! To ja, Sarah, tato!  krzyczała, przerażona i zszokowana. Zrzuciła buty i pobiegła
boso po molo. Wchodził w cień drzew, gdy krzyknęła raz jeszcze:  Tato! No poczekaj minutkę!
Poczekaj na mnie!
A przecież, choć za nim biegła, wiedziała, że to nie może być on. Nie żył, więc to nie mógł być
on. Ale... to był on. Przecież wyglądał tak samo. Na litość boską, nie istnieje na tej ziemi dwóch
mężczyzn o takich samych włosach, chodzących nierówno w ten sam sposób i równie irytująco
wymachujących dłonią, by odgonić komary!
Dotarła do przebieralni i złapała równowagę, opierając się ręką o ławkę, drugą nasunęła z
powrotem na nogi pantofle. Wciąż go widziała: szedł ocienioną ścieżką, prowadzącą wśród drzew w
głąb wysepki. Oddalony o jakieś sto stóp, przystanął na moment i rozejrzał się wkoło. Nie widziała
wyraznie jego twarzy, a jednak utwierdziła się w przekonaniu, że to ojciec.
 Tata! Stój!  wykrzyknęła rozpaczliwie i znowu zaczęła biec. Jej stopy kruszyły ostatnie
opadłe jesienne liście.
Słyszał czy nie, odwrócił się i zniknął w lesie.
Dobiegła do zakrętu i stanęła. Widziała stąd wyraznie na całej długości wąską, pokrytą
splątanymi korzeniami ścieżkę, schodzącą do małego przesmyku między wysepkami. Woda
połyskiwała poprzez drzewa, ale nie było ani śladu mężczyzny o białych włosach. Nasłuchiwała, ale
dochodził ją tylko uspokajający szum fal na kamienistej plaży i brzęk owadów w lesie. Tuż nad nią
zadrżał konwulsyjnie pojedynczy liść i spadł, wirując. Nic więcej.
Stała co najmniej dwie minuty, wciąż nasłuchując, ale było oczywiste, że nikogo tutaj nie ma.
Musiała sobie to wszystko wyobrazić, chociaż wyglądał tak realnie. Pewnie zmęczyła ją podróż przez
góry, a potem popołudnie spędzone na wygadywaniu głupot. Wypiła pół butelki chablis do kolacji,
może to wywołało halucynacje, złudzenie, wspomnienie... czy też cokolwiek to było.
Podniosła ręce do twarzy i stwierdziła, że łzy płyną jej po policzkach. Tak bardzo pragnęła
jeszcze raz zobaczyć ojca. Tak bardzo pragnęła, by żył. Trwało to sześć miesięcy, nim przyjęła jego
śmierć do wiadomości, i wciąż nieoczekiwanie dla samej siebie zaczynała płakać, usłyszawszy jego
ulubioną piosenkę, poczuwszy znajomy zapach tytoniu albo usłyszawszy na ulicy gwiżdżącego
fałszywie mężczyznę.
Odwróciła się i dosłownie podskoczyła. Nie dalej niż dziesięć stóp od niej stał Seath Rider i
przyglądał jej się z rękami w kieszeniach.
 Boże, ale mnie pan wystraszył.
 Przepraszam, nie zamierzałem. Zobaczyłem, jak się pani zagłębia w las i pomyślałem, czy
nie pragnie pani czyjegoś towarzystwa.
 Raczej nie, dziękuję panu. Zresztą i tak już wracam, robi się pózno.
 Wielka szkoda. Mógłby to być przemiły spacer i nie zająłby nam więcej niż piętnaście
minut.
 Jest mi zimno  powiedziała, próbując przecisnąć się obok niego, ale złapał ją za ramię,
stanowczym, choć nie szorstkim gestem.
 Popłakiwała pani sobie.
 To nic takiego, zwykłe uczulenie.
 Sądzi pani, że uwierzę?
 Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, w co pan wierzy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natalcia94.xlx.pl