[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słabe, skrzypliwe dzwięki. Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i nagle poczuł
złość. Co oni tu urządzają - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie biorą? Kwadryga wcią\
skrzypiał.
- Przestań! - ryknął Wiktor z nienawiścią. - Co ty, kwadratów nie widziałeś?
Artysta gówniany! Fagas!
Złapał Kwadrygę za moherowy pled i potrząsnął z całej siły. Kwadryga upadł
na podłogę i zamarł.
- No więc - powiedział nagle nieoczekiwanie jasno i wyraznie. - Ja mam
dosyć.
Wstał na czworaki i wprost z tej pozycji wystartował niczym sprinter. Wiktor
znowu wyjrzał przez okno. W głębi duszy miał nadzieję, \e mu się przewidziało, ale
nic się nie zmieniło i nawet wypatrzył w prawym dolnym kącie kwadratu gwiazdkę,
nieomal zatopioną w księ\ycowym blasku. Było świetnie widać mokre krzaki bzu,
nieczynną fontannę i alegoryczną rybę z marmuru, bogato zdobioną bramę, a za
bramą - czarną wstęgę szosy. Wiktor usiadł na parapecie i pilnując, \eby nie dr\ały
mu palce, zapalił papierosa. Kątem oka zauwa\ył, \e \ołnierza nie ma w hallu - mo\e
uciekł, mo\e schował się pod kanapę i umarł ze strachu. W ka\dym razie automat
le\ał na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichotał porównując ten
nieszczęsny kawałek \elaza z siłami, które wykonały kwadratową studnię w
chmurach. Sztukmistrze, \eby ich. Nie - e, je\eli nawet ten nowy świat polegnie, to i
stary niezle dostanie po uszach... Ale to dobrze, \e jest pod ręką automat. Głupio, ale
jakoś z nim spokojniej. Zresztą, jeśli po - myśleć, wcale nie głupio. Jasne jak słońce,
\e szykuje się przesławne wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie,
zawsze lepiej trzymać się na uboczu i mieć przy sobie automat.
Na dziedzińcu zaryczał silnik, zza rogu wyleciała ogromna, nieskończenie
długa limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za bezinteresowną
słu\bę wiernym pędzlem) i nie wybierając drogi pomknęła do bramy, wywaliła ją,
wyjechała na szosę, skręciła i znikła.
- A jednak zwiał, bydlak - wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu, zawiesił na ramieniu automat, narzucił płaszcz i zawołał \ołnierza. śołnierz
nie odezwał się. Wiktor zajrzał pod kanapę, ale le\ał tam tylko szary tłumok z
umundurowaniem. Wiktor zapalił jeszcze jednego papierosa i wyszedł na dwór. W
krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalazł ławkę dziwacznego kształtu, ale bardzo
wygodną, a co najwa\niejsze z dobrym widokiem na szosę, usiadł, zało\ył nogę na
nogę i szczelniej zakutał się w płaszcz. Początkowo na szosie było pusto, ale potem
przejechał samochód, drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, \e wianie się rozpoczęło.
Miasto pękło jak wezbrany wrzód. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sąd i akcyza, finanse i oświata ludowa,
poczta i telegraf, uciekały złote koszule - wszyscy, wszyscy, w kłębach benzynowego
smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani, agresywni, rozwścieczeni i tępi.
Kombinatorzy, dorobkiewicze, słudzy ludu, ojcowie miasta, z wyciem syren
samochodowych, w histerycznym jęku klaksonów - szosa ryczała, gigantyczny
furunkuł wcią\ wyciekał i wyciekał, a kiedy spłynęła ropa, popłynęła krew - ludzie na
zatłoczonych cię\arówkach, w przecią\onych autobusach, w załadowanych
małolitra\ówkach, na motocyklach, na rowerach, na wózkach, na piechotę przygięci
cię\arem tobołów, popychający ręczne wózki, pieszo, z pustymi rękami, posępni,
milczący, zagubieni, zostawiając swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie
szczęście, uło\one \ycie, swoją przeszłość i swoją przyszłość. Za ludzmi postępowało
wojsko. Powoli przejechał łazik z oficerami, transporter opancerzony, dwie
cię\arówki z \ołnierzami i nasze najlepsze na świecie polowe kuchnie, a ostatnia
jechała pancerka na gąsienicach z karabinami maszynowymi skierowanymi do tyłu.
Zwitało, księ\yc pobladł, straszny kwadrat rozpłynął się, chmury topniały,
nadciągał świt. Wiktor poczekał około kwadransa, nikogo się więcej nie doczekał i
wyszedł za bramę. Na asfalcie poniewierały się brudne szmaty, czyjaś rozwalona
walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu widać, \e jakaś władza ją zgubiła, koło
od furmanki, a nie opodal, na poboczu - sama furmanka ze starą dziurawą kanapą i
fikusem. Pośrodku szosy, dokładnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła
było pusto. Wiktor spojrzał w stronę stacji benzynowej. Nie było tam ju\ ani jednego
samochodu, ani jednego człowieka. W ogrodach zaczęły śpiewać ptaki, wstawało
słońce, którego Wiktor nie widział ju\ ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale teraz
nie było komu patrzeć na słońce. Znowu rozległ się warkot motoru i zza zakrętu
wynurzył się autobus. Wiktor zszedł na pobocze. To byli Bracia w sapiencji" -
przepłynęli obok jednakowo odwracając obojętne, bezmyślne twarze. Otó\ i koniec,
pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby się napić. Gdzie\ jest Diana?
Wolno ruszył na powrót do miasta.
*
Słońce było po prawej stronie, to skrywało się za dachami domków, to
bryzgało ciepłym światłem poprzez gałęzie na wpół zgniłych drzew. Chmury znikły i
niebo było zdumiewająco czyste. Ziemia parowała lekką mgiełką. Było idealnie cicho
i Wiktor zwrócił uwagę na dziwne, ledwie dosłyszalne dzwięki, dobiegające jakby
spod ziemi - słabe potrzaskiwanie, szuranie, szelest. Ale potem przywykł i zapomniał
o tym. Ogarnęło go zdumiewające poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Szedł jak
pijany i prawie przez cały czas patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał się
obok niego jeep.
- Niech pan wsiada - powiedział Golem.
Golem był szary ze zmęczenia i jakiś przygnębiony, a obok niego siedziała
Diana, równie\ zmęczona, ale i tak prześliczna, najpiękniejsza z wszystkich
zmęczonych kobiet.
- Słońce - rzekł Wiktor uśmiechając się do niej. - Spójrzcie jakie słońce.
- On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
- Dlaczego nie pojadę? - zdziwił się Wiktor. - Pojadę. Tylko po co mam się
śpieszyć?
Nie wytrzymał i znowu popatrzył na niebo. Potem za siebie, na pustą ulicę.
Wszystko było zalane słońcem. Gdzieś tam polem wlekli się uciekinierzy, z łoskotem
cofała się armia, wiała władza, tam były korki, latały przekleństwa, bezmyślne
komendy i grozby, z północy na miasto ciągnęli zwycięzcy, a tu był pusty pas spokoju
[ Pobierz całość w formacie PDF ]