[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rodzaju gałązki na głowie i kolorowym szlaku na skrajach togi. A więc uczta Nerona! Ale jak
nas przyjmą w naszych ubraniach! Nikogo nie uprzedzali, że obowiązuje tu taki strój. W
szatni sytuacja wyjaśniła się od razu. Rozbawiona młodzież prawie że przemocą zaczęła nas
rozbierać, wręczając każdemu zeszyte prześcieradła. W puszce stała kolorowa tempera, którą
każdy wykańczał strój według gustu i ochoty. Gdy Wacek usłyszał, że zająć trzeba absolutnie
wszystko, gdyż pod prześcieradłem nie ma prawa nic zostać zawołał gromkim głosem: - To
już bachanalia, idziemy stąd - i ruszył pierwszy do wyjścia. %7łegnającego nas przy drzwiach
"Rzymianina" klepnął żartobliwie po prawie gołych pośladkach: - Salve! - A do nas szepnął -
Dzikunio powiedziałby: A masz po kupsze! Rozbawieni całą tą historią daliśmy się namówić
Wackowi na ostatnią zabawę - bal związkowców. Należymy do ludzi pracy, trzeba więc
bawić się razem. Chociaż nie miałam przekonania, ale Wacek przyciął krótko: - A Misio
niech nosa trochę spuści i przestanie się puszyć. Spuścić nosa? Owszem, czemu nie, ale w
tym wypadku trzeba go było raczej zatkać. Zapach alkoholu, piwa porozlewanego na
obrusach i tanich perfum użytych ponad miarę dla zabicia zapachu potu i brudu. Mieszanka
piorunująca. Ludzie przy stolikach podnieceni zabawą starali się przekrzyczeć jazgoczącą
orkiestrę. Ale muzykanci w przepoconych koszulach nie dawali za wygraną. Hałasowali na
swoich dętych instrumentach jeszcze głośniej. W sumie niepoprawny harmider. Jeśli chodzi o
taniec oczywiście żadnych melodii ze zgniłego Zachodu. Obowiązkowo i wyłącznie nasze
tańce narodowe: polka, oberek, kujawiak. Ludzie upadali ze zmęczenia. Pot lał się
strumieniami. Ale nic. Trzeba pokazać władzom jurność narodu. - Hop dziś dziś! Hop dziś
dziś! - Ojra, ojra, zielenieje... - Oberek, obereczek... Kurz unosił się nad umęczonymi
tancerzami. Spojrzeliśmy z Wackiem po sobie. - Gdzie teraz jest nasze miejsce? Na luksus
nas nie stać, na orgie brak ochoty, a to znów nie odpowiada. Marzec 1947 Zaczynamy
realizować ostatnie nasze marzenie - samochód. Wacek był służbowo w Słupsku i znalazł po
drodze wrak KDF-a. Po dokładnych oględzinach podwozie i karoseria okazały się zdatne do
remontu. Załadowali z kierowcą do skrzyni i przywiezli do Sopotu. Wykupiliśmy go w OUL
za grosze. Obecnie Wacek z Nowakowskim remontują własnoręcznie motor, a mnie oddali
roboty karoseryjne. Siedzę w warsztatach od rana do nocy, klepię, szpachluję i oczyszczam z
rdzy. Do lata będziemy mieli pyszny sportowy wózek. Dwa razy w tygodniu trenuję teraz na
krytych kortach we Wrzeszczu. Nie jest to kort ziemny, ale dla nabrania kondycji przed
zbliżającym się sezonem świetnie zrobi. Wieczorami gramy z Hanką w pikietę. Wacek często
wyjeżdża w teren służbowo. 9 kwietnia 1947 Zwięta Wielkanocne spędziliśmy sielsko
anielsko w Gołkowie. Dzikunio sprawił nam trochę kłopotu. W czasie święconego, nim kto
zdążył zauważyć, spałaszował siedem jajek na twardo. Każde innego koloru. Skończyło się to
oczywiście fatalnie. Do Sopotu wrócił z dużą gorączką. 2 maja 1947 W ostatnich dnia
kwietnia Wacek leciał służbowym dodgem do Warszawy. Skorzystałam z okazji. Byłam tak
zgłodniała samochodu, że chociaż jechaliśmy nocą, prowadziłam cały czas. Po drodze w
miasteczku przykry wypadek. Pijany rowerzysta wyskoczył z bocznej ulicy i wpadł pod koła.
W pierwszej chwili sądziłam, że zabił się na miejscu. Leżał bez ruchu, a rower roztrzaskał się
w drobny mak. Odwiezliśmy go natychmiast do szpitala, gdzie po godzinie odzyskał
przytomność. Zdenerwowanie okropne. Milicja, protokoły, zeznania. Zwiadkowie całkowicie
potwierdzili jego wyłączną winę. Resztę drogi upłynęła pod wrażeniem wypadku. Powrót 1
maja. W Warszawie od świtu szykowano już ogromne uroczystości. Ulice pozamykane,
miasto czerwone od flag. Na przedmieściach tłumy ludzi w oczekiwaniu na gigantyczny
pochód. Po drodze w każdej najmniejszej mieścinie nastrój odświętny. Wszędzie defilady,
orkiestra, transparenty i wielkie portrety na długich kijach. Ogromne twarze przywódców
partyjnych zniekształcone nieudolną ręką miejscowego malarza nie wzbudzały szacunku, a
raczej ironiczny uśmiech. Ludzie ospale nieśli girlandy sztucznych kwiatów i na komendę
skandowali rytmicznie: Sta-lin, Sta-lin. Bie-rut, Bie-rut. 11 maja 1947 Byliśmy z Wackiem w
Sztuthofie. Jestem wstrząśnięta. Po raz pierwszy zobaczyłam niemiecki obóz śmierci.
Zadrutowany teren, puste baraki z wybitymi szybami, sterta obuwia na placu i poniewierające
się wszędzie kości. Komory gazowe przesiąknięte zapachem chemikalii i piece wypełnione
ludzkim popiołem robią wrażenie koszmarnego pomnika. Pomnika bestialstwa niemieckiego,
który obnaża ich potworne okrucieństwo. Naoczne dowody tak masowej rzezi niewinnych
ludzi napełniają grozą i pogardą dla oprawców. 18 maja 1947 Wycofałam się ze spółki sklepu
sportowego. Mój udział przejął Wojtek. Mam zamiar odpocząć przez lato, wykorzystać w
pełni sezon tenisowy, a od jesieni rozpocząć studia. Nareszcie mam trochę odłożonej gotówki,
wolny czas i Akademię Sztuk Plastycznych pod bokiem. Tymczasem robota przy naszym
KDF-ie dobiega końca. Zewnętrznie, chociaż to tylko blaszana skrzynka, wygląda całkiem
przyjemnie. Wyklepany gładko, polakierowany na jasno seledynowy kolor. Unrrowskie
poduszki z gąbki i brezentowa buda w razie deszczu uzupełniają całość. Zapisałam się do
Automobilklubu i mam zamiar startować w tegorocznym jesiennym rajdzie nadmorskim.
Oszałamiają mnie te plany. Gdy wspomnę naszą sytuację sprzed dwóch lat, kiedy z takim
trudem stawialiśmy tu pierwsze kroki, aż wierzyć się nie chce, że tak szybko stanęliśmy na
nogach. Nie szczędziliśmy co prawda wysiłku i pracy, ale i szczęście dopisywało nam
również. Szoferowanie w najlepszym okresie. Kiedy tabory państwowe nie robiły jeszcze
konkurencji. Ford też został sprzedany w świetnym momencie, bo zaraz potem cena spadła o
połowę. Ze sklepu również wycofałam się w porę. Urzędy skarbowe zaczynają coraz mocniej
dusić prywatną inicjatywę podatkami. Niech tylko los kieruje nami tak nadal, a damy sobie
radę pomimo wszystko. 18 czerwca 1947 Sezon tenisowy w pełni. W Zielone Zwiątki Turniej
Otwarcia. Zajęłam drugie miejsce w singlu, a w grze mieszanej wygraliśmy pierwsze z
Bełdowskim. W tydzień potem reprezentacja MKS Sopot pojechała na turniej o mistrzostwo
Bydgoszczy. Urocze dwa dni pełne słońca i emocjonującej walki na czerwonych kortach. Tak
w grze pojedynczej, jak i mieszanej przegrałam w finale. Oba pierwsze miejsca zagarnęła
oczywiście Jadzia Jędrzejewska. Jako debiutantka czułam się zaszczycona samym spotkaniem
z taką sławą. Nie marzyłam nawet o zdobyciu gema. Powróciłam więc uszczęśliwiona
wynikiem turnieju. Obecnie stale rozgrywki i challenge w klubie. Wczoraj grałam z
Niewiadomską, dziś z Krysią Jelnicką. Wacek jezdzi ostatnio służbowo na poniemieckiej
victrorii. Wspaniała pięćsetka z przyczepą. %7łeby nie odwyknąć od motoru, porywam mu ją
czasem sprzed domu i wypuszczam się na szosę. Co za rozkosz! Ciągnie jak szatan i pruje z
łatwością 120 km na godzinę. Pęd na otwartej maszynie to coś fantastycznego. 20 lipca 1947
W Sopocie znów przepełnienie. Zaroiły się ulice, kawiarnie, plaże. Miasto tętni życiem.
Nasze życie toczy się jednak własnym trybem. Wacek zapracowany w warsztatach.
Popołudnia ma również ciągle zajęte. Jakieś zebrania, narady, odprawy. Ja załatwiam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]