[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się przejechać? Mama od razu jęknęła: O, nie! , a babcia: Chciałabyś, Virginio? Nie
mogłam wydobyć głosu. Serce mi urosło, przestało się mieścić w piersi. Ten pan pomógł mi
przelezć przez ogrodzenie, a potem mnie podsadził wysoko, wysoko, i oto siedziałam na
Największym Koniu Zwiata. Grzbiet miał szeroki jak łóżko, tak że nie mogłam objąć go
nogami, i był ciepły. Dotknęłam grzywy, posplatanej w rządki schludnych białawych
supełków, ciągnące się aż na szary kark. Koń stał bardzo cierpliwie. Nie mogłam nigdzie
pojechać, bo był uwiązany w boksie. Kiedy pan go wyprowadza? - zapytała babcia, a ten
pan odpowiedział: Na ogół wcześnie rano, przed otwarciem wystawy. Prowadzam go na
lince w tę i nazad po alei . To musi być piękny widok! - babcia na to. Od razu
wyobraziłam sobie olbrzymiego Konia, który wybiega w cichy poranek jak grzmot, jak
trzęsienie ziemi, pręży szyję, bije potężnymi kopytami.
Przez całą drogę powrotną autobusem i tramwajem myślałam o Koniu. W domu
napiszę o nim poemat. Wyobrażę sobie to, czego nie widziałam, tętent kopyt Wielkiego
Konia we mgle na cichych alejach pod Wieżą Słońca. Opiszę piękno i majestat, które
widziałam na własne oczy. Urodziłam się bowiem po to, aby być wierną służką Chwały.
Jane, 1918.
Zamykam oczy i widzÄ™ fajerwerki. RozchylajÄ…ce siÄ™ ogniste kwiaty, jaskrawe
chryzantemy, których płatki spadają na ciemną plażę. Aaaach! - wzdychają wszyscy. Myślę,
że na tym świecie fajerwerki są najbliższe pełni szczęścia.
Przed hotelem łopot flag i przemówienia. Dzielni chłopcy, wielkie zwycięstwa.
Porażka Hunów.
Zamykam oczy i widzę Braciszka, który biegnie po plaży. Ma trzy lub cztery latka,
biegnie przed nami, Mary i mną. Opiekowałyśmy się nim w soboty, mama miała dzięki temu
coś jakby wakacje, wolne od pracy w sklepie. Dziewczęta, miejcie go na oku! Pomykał po
plaży tu i tam jak nasionko dmuchawca. Miał wtedy trzy albo cztery lata. Byłyśmy o niego
spokojne, bo bał się wchodzić do wody.
Za każdym razem, kiedy mijam szyld: WYNAJEM ZAPRZGÓW, widzÄ™ go na tym
ładnym gniadym podrostku, na którym jezdził po plaży latem, nim to się zaczęło. Przed
wojną. Za każdym razem.
Hambleton urządził piknik. Rozwiesili na płocie girlandy z czerwonej, białej i
niebieskiej bibułki, pozatykali flagi dosłownie na każdym drzewie. Willie Weisler wciąż
powtarzał, że wojna powinna jeszcze potrwać, żeby zdążył się zaciągnąć.
- Mam szesnaście lat, ale jestem dość duży, żeby zabijać szwabów, prawda? Prawda?
- Dość głupi - ucięła jego matka.
Słusznie. Nie mówi się o Szwabach, kiedy ma się na nazwisko Weisler. Zwłaszcza
przy mnie i mamie. Dotknęło mnie jednak to, że go zganiła. Kobiety nieraz mówią tak do
swoich synów - jakby gardziły nimi za coś, czego w gruncie rzeczy się od nich wymaga.
Mężczyzni są inni. Zło jest dla nich powodem do dumy. W czasie pikniku Will Hambleton
zabrał Dicky ego na bok i sprał za jakąś przewinę, upewniając się, że wszyscy słyszą, jaki
jego syn jest nieposłuszny, że tylko prać. Uzmysłowił to dobitnie i samemu Dicky emu.
Głupie przechwałki.
Nawet Mary zawsze nazywa Cala łobuzem, choć to biedny łagodny psiaczek. Trzeba
mu jedynie, żeby go pogłaskać i rzucić dobre słowo. Ale tego właśnie Mary i Bo mu skąpią.
Jakby uważali, że im nie wolno. Aobuzem w tej rodzinie jest Dorothy. Cieszę się, że bawią się
z Lily, bo Lily jest za bardzo rozmarzona, żyje wyobraznią, ślepa na świat jak ćma.
- Miastowe dziecko - powiedziała mama, kiedy po raz pierwszy odwiedziłyśmy ją w
Klatsand. W ogóle nie brudzi sukieneczek. Jakby nie dotykała ziemi.
- Ja za to dostatecznie się brudziłam - przypomniałam.
- Ty nie byłaś miastowym dzieckiem - odparła. - Urodziłaś się na farmie, trzydzieści
mil od najbliższego domu.
- Urodziłam się już brudna - zaśmiałam się, ale to jej nie rozbawiło.
Niektóre moje żarty rażą jej poczucie godności. Teraz też się nie uśmiechnęła.
Wyglądała na przemęczoną, chyba po raz pierwszy w życiu. Wiem, że poczuła ulgę, kiedy od
niej przejęłam agencję pocztową. Myślałam, że rozpocznie budowę na Bretońskim Czubie,
jak zawsze planowała. Zaproponowałam, żebyśmy się tam przeszły, oczyściły zródło, ale
zbyła mnie machnięciem ręki. Chciałabym jakoś podnieść ją na duchu i nie potrafię. W
gruncie rzeczy nie musi budować domu, mogłaby zamieszkać z nami, ale na to jest zbyt
niezależna. Te pokoiki nad sklepem wydają mi się dziś o wiele ciemniejsze niż dawniej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]