[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prawo bać się, że pokochał kobietę, która stumilowymi krokami zbliżała się do komplet-
nego załamania lub co gorsza do krainy szaleństwa.
Nie przejmuj się powiedziała.
Nie przejmujÄ™ siÄ™.
Jestem silna.
Wiem.
Jestem wystarczająco silna, by podzwignąć ten ciężar. Z twoją pomocą.
Pocałował ją jeszcze raz w policzek.
Susan znów pomyślała o tym, że dobrze by było, gdyby istniały duchy. Wtedy jej
zmartwienia byłyby łatwe do wyjaśnienia. Duchy i już. Zmartwychwstali nieboszczy-
cy, których nietrudno przepędzić za pomocą modlitwy i wody święconej. Jak przy-
146
jemnie byłoby móc stwierdzić, że problem nie tkwi w Susan, ale ma swe zródło poza
nią. Wiedza taka leżała na razie w kręgu domysłów, ale Susan pragnęła bardzo, by le-
karz udowodnił w końcu, że Harch i pozostałe trzy zjawy istniały naprawdę, a nie tylko
w głowie Susan. Jestem przecież zdrowa! pomyślała.
Trochę pózniej życzenie jej się spełniło, przynajmniej do pewnego stopnia.
12
Po póznym śniadaniu lunch nastąpił tak szybko, że Susan nie była w stanie zjeść
wszystkiego. Wmusiła w siebie jednak wystarczająco dużo, by zyskać przychylność sio-
stry àelmy.
Minęło półtorej godziny i zabrano Susan na drugą rundę fizykoterapii z panią
Atkinson. Tym razem przyszło dwóch nowych sanitariuszy, ale na szczęście żaden
z nich nie miał oblicza prześladowcy Susan.
Przy windach oczekiwała najgorszego. Nie wydarzyło się nic.
Przez cały dzień nie pojawiły się halucynacje. Ostatnie wizje miała w nocy, kiedy
w łóżku pani Seiffert ukazały jej się zwłoki Jerry ego Steina. W czasie jazdy koryta-
rzem na oddział fizykoterapii zaczęła liczyć godziny, które minęły od ostatniego ataku.
Wyszło jej prawie szesnaście.
Prawie szesnaście godzin spokoju.
Może już nie nastąpi żaden atak? Może wizje skończą się równie szybko, jak się za-
częły?
wiczenia u pani Atkinson były tego dnia bardziej intensywne niż poprzedniego.
Ale masaż usunął zmęczenie, a natrysk ponownie wprowadził ją w stan błogości.
Przy windach, wracając na górę, Susan wstrzymała oddech.
I znów nic się nie wydarzyło.
Ponad siedemnaście godzin bez ataku.
Susan pomyślała, że gdyby cały dzień udało jej się przeżyć bez halucynacji, to uwol-
niłaby się już od nich na zawsze. Może tego właśnie jej trzeba, by oczyścić umysł i du-
szę: jeden dzień bez duchów.
Do końca dnia zostało jeszcze prawie siedem godzin.
Kiedy znów znalazła się w swojej sali, zauważyła, że pod jej nieobecność ktoś przy-
niósł dwa bukiety świeżych kwiatów. Były tam chryzantemy, gozdziki, róże i gałązki gip-
sofili. Do każdej wiązanki dołączony był liścik. Pierwszy z nich wzywał Susan do ry-
chłego powrotu do zdrowia. Podpisano: Twój Phil Gomez . Druga kartka komunikowa-
ła: Brak nam Ciebie ogromnie i podpisana została przez kilka osób, których nazwiska
148
Susan pamiętała z poniedziałkowej rozmowy z Philipem Gomezem. Oczywiście nadal
nic jej nie mówiły. Spojrzała na listę: Ella Haversby, Eddie Gilroy, Anson Breckenridge,
Tom Kavinsky... Aącznie dziewięć nazwisk. Ale z żadnym z nich nie łączyła się w pa-
mięci Susan znajoma twarz.
I znów, jak zawsze gdy w grę wchodziła Korporacja Milestone lub jakikolwiek zwią-
zany z nią element, Susan poczuła przerazliwe zimno rozlewające się po karku.
Oczywiście, nie potrafiła wyjaśnić sobie, dlaczego tak się działo.
Ale nie tak dawno podjęła decyzję i zamierzała przy niej wytrwać że nie bę-
dzie ulegać złym nastrojom. Przestała więc myśleć o Milestone i oddała się kontempla-
cji kwiatów. Były naprawdę piękne i można je było podziwiać, nie zastanawiając się nad
tym, skąd je przysłano.
Leżała już w łóżku, kiedy sięgnęła po książkę, by wrócić do lektury. Po przeczytaniu
kilku linijek poczuła, że jest senna. Na pewno zmęczyły ją ćwiczenia. Zdrzemnęła się.
Nic jej się nie śniło.
Gdy się obudziła, słońce chyliło się już ku zachodowi. Choć do wieczora pozostało
jeszcze trochę czasu, to jednak niebo pociemniało za sprawą zbierających się chmur
oraz okolicznych wzgórz przysłaniających już o tej porze tarczę słoneczną. Sala szpi-
talna stała się miejscem wspólnych pląsów rozlicznych cieni i złocistych promyków.
Susan ziewnęła, usiadła prosto i wierzchem dłoni przetarła oczy.
Drugie łóżko wciąż było puste.
Spojrzała na stojący przy łóżku zegar. Było wpół do piątej. Dziewiętnaście godzin bez
ataku.
Czyżbym spokój zawdzięczała rozwojowi uczucia między nami? zastanowiła się
Susan, myśląc o Jeffie McGee. Kochać kogoś i być kochanym to odpędza wszelkie de-
presje. Cały ten czas Susan nie chciała uwierzyć w psychiczną naturę swej choroby. Ale
teraz, kiedy zmartwienia zdawała się mieć już za sobą, skłonna była rozważyć i tę ewen-
tualność. Może miłość jest jedynym lekarstwem, którego jej trzeba.
Wstała, włożyła kapcie i poszła do łazienki. Zapaliła światło.
Na opuszczonej klapie sedesu leżała ucięta głowa Jerry ego Steina.
Susan stanęła jak wmurowana w śnieżnobiałą terakotę, a jej twarz była równie blada
jak kafelki skąpane w jaskrawym świetle lampy. Nie wierzyła swym oczom.
To nieprawda, powiedziała do siebie.
Głowa znajdowała się w takim samym stanie rozkładu, jak minionej nocy, kiedy
Susan zobaczyła ciało Jerry ego Steina leżące na łóżku pani Seiffert. Skóra na twa-
rzy miała szarozielony odcień, a usta te same, które wtedy wołały Susan po imieniu
wciąż nosiły ślady zepsucia. Wokół kącików zebrała się zakrzepła już ropa, a na gór-
nej wardze wyrósł obrzydliwy pęcherz. Podobne pęcherze zebrały się wokół rozdętych
nozdrzy. Pod wytrzeszczonymi nienaturalnie, zmatowiałymi i przekrwionymi oczami,
149
o białkach zabarwionych na żółto, widać było ciemne plamy pośmiertne. Na szczęście
te straszne oczy nie patrzyły na Susan, gdyż były martwe, ślepe. Głowa oddzielona zo-
stała od reszty ciała w brutalny sposób, skóra w miejscu ucięcia była poszarpana i two-
rzyła wokół szyi makabryczny plisowany kołnierzyk. Nagle wśród fałdów pociemniałej
skóry błysnęło coś małego, jakiś wisiorek lub medalion. To była mała, złocona mezuza,
którą Jerry Stein nosił zawsze na szyi.
To nieprawda, nieprawda, nieprawda...!
To zaklęcie było jeszcze mniej skuteczne niż do tej pory, im dłużej Susan patrzyła na
złowrogą głowę, tym bardziej stawała się ona żywa i rzeczywista.
Susan przepełniona lękiem, ale zdecydowana odegnać koszmarną wizję, zbliżyła się
o krok do sedesu.
Martwe oczy wpatrywały się w jakiś wyimaginowany punkt za jej plecami, nieświa-
dome i nie widzÄ…ce.
To nieprawda!
Wyciągnęła rękę, by dotknąć zszarzałej twarzy. W ostatniej chwili się zawahała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]